|
Pierwsza publikacja w Rowertour (wersja robocza) |
Któregoś dnia, pomyślałem sobie: śmigam
przez granicę, jak tylko czas czy pogoda pozwala, korzystając z mojej sytuacji
geograficznej i bliskiego położenia od zachodnich sąsiadów. Może by zrobić sobie
slalom graniczny? A czemu nie!? Przekroczyć granicę kilka razy w ciągu jednego
wyjazdu i za każdym razem w innym miejscu… Pomysł o tyle nowatorski, że wszystko
aż postanowiłem spisać i wysłać do czasopisma Rowertour, które o wycieczkach i
wyprawach rowerowych traktuje. I co? Publikacja została przyjęta do druku.
Kilka miesięcy później tekst ukazał się na łamach miesięcznika. Co prawda z
innym tytułem niż zakładałem i trochę pozmienianą treścią, ale redakcja
zastrzegła sobie do tego prawo, a ja się zgodziłem. Relacja pod tytułem "Cztery razy
bez paszportu” ukazała się, a więc co najważniejsze udało się temat przybliżyć
większej liczbie odbiorców. Dziś mija rok od daty ukazania się artykułu i
ciągle fajnie mi się do tego wraca.
|
Opadająca sakwa na kierownicy |
Zdając sobie sprawę z powagi
sytuacji, dokonałem również istotnych modyfikacji w wyposażeniu roweru. I tak
mój Scott został pozbawiony bagażnika na sztycę i sakwy no-name. W zamian
otrzymał wodoodporny zestaw firmy Sport Arsenal, z serii SNC, oraz sakwę na
kierownicę na stelażu, który rzekomo miał trzymać ją w nieruchomej pozycji.
Niestety, nic takiego nie miało miejsca i po kilku dziurach sakwa znowu zaczęła
zmieniać położenie. Musiałem więc podziałać z dodatkowym mocowaniem od dołu,
ale nie o tym teraz… Ogólnie rzecz biorąc, nie poświęcę więcej miejsca tym
produktom. Firma ok, sakwy były ok, ale miałem je krótko, głównie ze względu na
rozmiary. Niby wyprawowe, ale dla mnie jednak za małe. Poza tym szybko udało mi
się je sprzedać i już rozglądałem się za wodoszczelnymi workami. Co tymczasem ukazało
się w kioskach, a raczej robocza treść tekstu wyglądała mniej więcej tak:
Nasze przygraniczne tereny po niemieckiej stronie są dosyć często
odwiedzane przez rowerzystów ze Szczecina i okolic i nie ma się co dziwić. Ruch
na drogach łączących poszczególne malownicze wioski jest znikomy, a i tak w
większości przypadków, szosie towarzyszy szeroka nitka ścieżki rowerowej,
głównie (co ważne!) asfaltowej. Ponadto jest mnóstwo połączeń po oznakowanych
szlakach leśnych. Jeden z nich wiedzie po trasie zlikwidowanej po wojnie
kolejki wąskotorowej, ale to historia na inną okazję. Meklemburgia Pomorze
Przednie oferuje doskonałe warunki dla miłośników jednośladów, a warto
nadmienić, że to wciąż najbiedniejszy region Niemiec. Dlatego postanowiłem
zmierzyć się z tematem i przedstawić warunki do jazdy rowerem w przygranicznych
miejscowościach regionu, przekraczając granicę czterokrotnie.
|
Pierwsza publikacja w Rowertour c.d. |
|
Leśny drogowskaz |
|
Na przejściu w Dobieszczynie |
Zorganizowane
wycieczki do Niemiec, dla szczecińskich rowerzystów zwykle rozpoczynają się z
okolic jeziora Głębokie. Można wówczas wybrać dwie trasy w kierunku dwóch
przejść granicznych, Lubieszyn bądź Dobieszczyn. Ja rozpocząłem od Dobieszczyna
i gdy tylko dojechałem do Głębokiego, wyzerowałem licznik i ruszyłem w kierunku
Pilchowa, zakładając trasę przygranicznego slalomu z północy na południe. Od
początku towarzyszyła mi ścieżka dla rowerów (niestety z kostki a nie
asfaltowa), którą obok pędzących samochodów bezpiecznie można dotrzeć do
Pilchowa, a następnie Tanowa. Po obu stronach lasy Puszczy Wkrzańskiej. Z
Tanowa blisko też jest do rezerwatu przyrody, gdzie nad jeziorem Świdwie można
ze specjalnie wybudowanej wieży obserwować ptaki, albo po prostu zatopić się w
ciszy. Jednak moja trasa biegnie w nieco innym kierunku i za Tanowem rozpoczyna
się prawdziwa nuda na szlaku do granicy w Dobieszczynie. Trasa to 11km
niekończącej się asfaltowej, płaskiej dwupasmówki, gdzie na szczęście panuje
niewielki ruch samochodowy, a częściej niż samochód można spotkać grupy
kolarskie, które upodobały sobie tą drogę jako miejsce treningów. Przejechanie
tego płaskiego odcinka zajęło mi około pół godziny. Na szczęście nie wiało,
gdyż drogę po obu stronach otaczają drzewa. Krótko przed przejściem granicznym
usłyszałem głośny huk, powtarzający się raz za razem. Hałasy dochodziły z
położonego obok drogi ośrodka strzeleckiego i za pierwszym razem zrobiły na
mnie wrażenie. Najzwyczajniej się przestraszyłem. Nagrodą za wytrwałość było
dotarcie do granicy i dalsza jazda po nieco lepszym asfalcie już po niemieckiej
stronie. Najpierw chwilę na zachód, a zaraz potem na południe w kierunku
miejscowości Glashütte, wzdłuż pustej szosy po asfaltowej drodze dla rowerów.
Zastanawiające, że przy natężeniu ruchu, rzędu dwóch samochodów dziennie,
ścieżka rowerowa dumnie tkwi przy drodze gminnej. Tuż po minięciu Glashütte,
można jechać dalej na południe asfaltem, jednak nadrabia się wówczas sporo
drogi. Ponieważ moim celem było trzymanie się jak najbliżej linii granicznej,
zaraz za Glashütte skręciłem w lewo i wzdłuż lasu jechałem po twardym gruncie w
kierunku Pampow, mijając po drodze niewielkie jezioro Thursee.
|
Jez. Thursee |
|
Jest to także
szlak pieszy. Warto o tym wspomnieć, ponieważ niektóre znaki wyraźnie grupują
różne trasy dla różnych odbiorców. W Niemczech jest wiele terenów, gdzie znaki
wyraźnie sugerują, iż można tamtędy jechać tylko na rowerze, konno, bądź
korzystać ze szlaków jako pieszy turysta.
|
Kaskadowy las - Jez. Thursee |
|
W
centralnym punkcie Pampow (jak i w wielu podobnych miejscowościach) znajdowała
się duża i czytelna mapa całego landu, zahaczająca również o fragment
województwa zachodniopomorskiego. Po krótkim postoju, obrałem kierunek dalej na
południe w kierunku drugiego przejścia Blankensee-Buk. Co ciekawe, jeszcze do czerwca
2014 roku było to przejście przeznaczone wyłącznie dla małego ruchu granicznego
lokalnej społeczności. Wychodząc jednak naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców
okolicznych wsi, przejście pieszo-rowerowe zostało rozbudowane i tak dziś można
swobodnie przeprawić się tamtędy również samochodem. Stało się tak głównie
dlatego, iż wielu Polaków zadomowiło się na stałe we wsi Blankensee lub
nieopodal niej. Wąska ścieżka, możliwa tylko do pokonania pieszo lub rowerem
sprawiała, że aby dostać się samochodem do Polski musieli nadrabiać kilkanaście
kilometrów i korzystać z przejścia w Lubieszynie. Na to samo narzekali Niemcy,
którzy często i gęsto przyjeżdżają do Polski w celu zakupu tańszych produktów
spożywczych lub benzyny. Teraz nie ma takiego problemu. Zniknął tylko klimat
tego miejsca, kiedy przekraczałem je jeszcze przed przystąpieniem Polski do
Unii. Wtedy po krótkiej ścieżce chodził strażnik z wiszącym kałasznikowem na
ramieniu, a przekroczyć granicę mogłem tylko na podstawie dowodu osobistego
(nie paszportu), jako mieszkaniec okolicznej gminy. Nawet nie sprawdził czy mam
dokument, po prostu machnął ręką, żebym się nie zatrzymywał. Cóż… czasy się
zmieniają! Niestety zmieniła się również pogoda. Nadciągnęły chmury i słońce schowało
się za nimi. Poza tym zaczęło wiać.
|
Na przejściu w Dobieszczynie |
|
|
Gospodyni zaprasza... |
Wzdłuż granicy na południe prowadzi
dalej czasem średniej jakości droga asfaltowa do wspomnianego wcześniej
Lubieszyna, gdzie zaraz po trzecim tego dnia przekroczeniu granicy i drugim już
pobycie w Niemczech, kierowałem się konsekwentnie na południe w kierunku
miejscowości Neu Grambow. Tu znowu zrobiło się pięknie i ciepło… (tu był
fragment o mieszkaniach na sprzedaż dla Polaków, o czym już wspomniałem przy
opisie wypadu do Krackow, bo to ten sam odcinek drogi, więc nie będę się
powtarzał)… Wreszcie po chwili odbiłem
na wschód, odwiedzając ostatnią tego dnia niemiecką miejscowość Schwennenz. Za
każdym razem, gdy przejeżdżam przez niemieckie wioski mam wrażenie, że są
niezamieszkane. Ludzi nie widać raczej na ulicach. Nie ma grup zorganizowanych
„pod sklepem”.
|
Autostrada rowerowa do Grambow |
|
Na fakt, że nie są tak naprawdę opuszczone wskazuje utrzymany
tam porządek i czasami hałas rozgrzewanych silników maszyn rolniczych za
wysokimi płotami gospodarstw. Zdarza się jednak coś, co zdaje się przeczyć
właśnie wysnutej teorii. Otóż w Schwennenz zatrzymałem się na moment, żeby odsapnąć.
W tym czasie minęły mnie dwie dziewczynki na trochę za dużych jak na ich wiek
rowerach. Jednak zdawały się tym zupełnie nie przejmować i machały do mnie z
uśmiechem. Odwzajemniłem więc pozdrowienia a wsiadając z powrotem na rower
pewien starszy pan, który przejeżdżał obok mnie rzucił mi „dżen dobry” z ostrym
niemieckim akcentem. Kiedy wyszedłem z chwilowego osłupienia, pojechałem
brukowaną drogą do samego przejścia granicznego. Przypomniał mi się kontrast
pomiędzy kontrolą graniczną wspomnianego strażnika z kałasznikowem, a spięciem
z niemieckimi celnikami, kiedy opuszczałem Niemcy podczas tej samej wycieczki
właśnie w Schwennenz. Nieopodal granicy stał wówczas samochód terenowy z
napisem „ZOLL”, a w środku siedziało dwóch znudzonych panów. Pamiętając
machnięcie ręką polskiego celnika na przejściu w Buku, po prostu minąłem
samochód i jechałem na polską stronę. Usłyszałem wtedy groźne „HAAAALT!”. Z
samochodu wyskoczyli celnicy i kazali mi zejść z roweru. Pytali dokładnie skąd
jadę i czy czegoś niedozwolonego nie przewożę. Kiedy upewnili się, że nie
jestem przemytnikiem, jeden sprawdzał dokumenty w samochodzie, kontaktując się
przez radio z centralą, a drugi stał przy mnie z ręką przy pistolecie. Nie
miałem nic na sumieniu, ale czułem się nieswojo. Wreszcie oddali mi dowód i
kazali jechać. Więcej na nich nie natrafiłem… Chwilę potem dojechałem do zlikwidowanego
21 grudnia 2007 na mocy układu z Schengen ostatniego na mojej trasie przejścia
granicznego pieszo-rowerowego Schwennenz-Bobolin. Przemierzając znane już
polskie wsie i dzielnice Szczecina, zakończyłem pętlę tam, gdzie ją rozpocząłem,
czyli nad jeziorem Głębokie, mając za sobą dystans 80km.
|
Betonowa droga przez środek pola... |
|
Muszę przyznać, że po wojażach tuż za zachodnią granicą, zawsze szkoda
mi trochę wracać do Polski, bo wiem, że czekają mnie dziury w drogach i mało
przychylni turystom rowerowym kierowcy. Dzieli nas tylko linia graniczna, która
już praktycznie nie istnieje, ale za ta linią są smaczki, których próżno szukać
na krajowym podwórku. Są to rozbudowane sieci szlaków rowerowych leśnych,
asfaltowe ścieżki dla jednośladów wzdłuż dróg samochodowych, a nawet
drogowskazy w samym środku lasu, pamiętając o mapach w głównych punktach
malowniczych wsi. Ponadto mały ruch, wszechogarniający spokój i porządek. Z
drugiej strony cieszy mnie fakt bliskości granicy i możliwość pozwiedzania
przygranicznych terenów praktycznie w każdej wolnej chwili, teraz już bez
konieczności wożenia paszportu czy dowodu osobistego, chociaż dokumenty zawsze
warto mieć przy sobie.
Na dzień dzisiejszy, sytuacja się
trochę zmieniła, gdyż przywrócono wyrywkową kontrolę na granicach, ale jeszcze
nie jest tak źle. Ciągle tam jeżdżę i nie ma większych problemów. Polecam, bo
warto!
|
Ślad trasy dzięki uprzejmości Google Maps |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz