niedziela, 18 września 2016

Pierwsza publikacja w Rowertour !



Pierwsza publikacja w Rowertour (wersja robocza)

Któregoś dnia, pomyślałem sobie: śmigam przez granicę, jak tylko czas czy pogoda pozwala, korzystając z mojej sytuacji geograficznej i bliskiego położenia od zachodnich sąsiadów. Może by zrobić sobie slalom graniczny? A czemu nie!? Przekroczyć granicę kilka razy w ciągu jednego wyjazdu i za każdym razem w innym miejscu… Pomysł o tyle nowatorski, że wszystko aż postanowiłem spisać i wysłać do czasopisma Rowertour, które o wycieczkach i wyprawach rowerowych traktuje. I co? Publikacja została przyjęta do druku. Kilka miesięcy później tekst ukazał się na łamach miesięcznika. Co prawda z innym tytułem niż zakładałem i trochę pozmienianą treścią, ale redakcja zastrzegła sobie do tego prawo, a ja się zgodziłem. Relacja pod tytułem "Cztery razy bez paszportu” ukazała się, a więc co najważniejsze  udało się temat przybliżyć większej liczbie odbiorców. Dziś mija rok od daty ukazania się artykułu i ciągle fajnie mi się do tego wraca.
Opadająca sakwa na kierownicy
Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, dokonałem również istotnych modyfikacji w wyposażeniu roweru. I tak mój Scott został pozbawiony bagażnika na sztycę i sakwy no-name. W zamian otrzymał wodoodporny zestaw firmy Sport Arsenal, z serii SNC, oraz sakwę na kierownicę na stelażu, który rzekomo miał trzymać ją w nieruchomej pozycji. Niestety, nic takiego nie miało miejsca i po kilku dziurach sakwa znowu zaczęła zmieniać położenie. Musiałem więc podziałać z dodatkowym mocowaniem od dołu, ale nie o tym teraz… Ogólnie rzecz biorąc, nie poświęcę więcej miejsca tym produktom. Firma ok, sakwy były ok, ale miałem je krótko, głównie ze względu na rozmiary. Niby wyprawowe, ale dla mnie jednak za małe. Poza tym szybko udało mi się je sprzedać i już rozglądałem się za wodoszczelnymi workami. Co tymczasem ukazało się w kioskach, a raczej robocza treść tekstu wyglądała mniej więcej tak:

     Nasze przygraniczne tereny po niemieckiej stronie są dosyć często odwiedzane przez rowerzystów ze Szczecina i okolic i nie ma się co dziwić. Ruch na drogach łączących poszczególne malownicze wioski jest znikomy, a i tak w większości przypadków, szosie towarzyszy szeroka nitka ścieżki rowerowej, głównie (co ważne!) asfaltowej. Ponadto jest mnóstwo połączeń po oznakowanych szlakach leśnych. Jeden z nich wiedzie po trasie zlikwidowanej po wojnie kolejki wąskotorowej, ale to historia na inną okazję. Meklemburgia Pomorze Przednie oferuje doskonałe warunki dla miłośników jednośladów, a warto nadmienić, że to wciąż najbiedniejszy region Niemiec. Dlatego postanowiłem zmierzyć się z tematem i przedstawić warunki do jazdy rowerem w przygranicznych miejscowościach regionu, przekraczając granicę czterokrotnie.
Pierwsza publikacja w Rowertour c.d.
Leśny drogowskaz
Na przejściu w Dobieszczynie
     Zorganizowane wycieczki do Niemiec, dla szczecińskich rowerzystów zwykle rozpoczynają się z okolic jeziora Głębokie. Można wówczas wybrać dwie trasy w kierunku dwóch przejść granicznych, Lubieszyn bądź Dobieszczyn. Ja rozpocząłem od Dobieszczyna i gdy tylko dojechałem do Głębokiego, wyzerowałem licznik i ruszyłem w kierunku Pilchowa, zakładając trasę przygranicznego slalomu z północy na południe. Od początku towarzyszyła mi ścieżka dla rowerów (niestety z kostki a nie asfaltowa), którą obok pędzących samochodów bezpiecznie można dotrzeć do Pilchowa, a następnie Tanowa. Po obu stronach lasy Puszczy Wkrzańskiej. Z Tanowa blisko też jest do rezerwatu przyrody, gdzie nad jeziorem Świdwie można ze specjalnie wybudowanej wieży obserwować ptaki, albo po prostu zatopić się w ciszy. Jednak moja trasa biegnie w nieco innym kierunku i za Tanowem rozpoczyna się prawdziwa nuda na szlaku do granicy w Dobieszczynie. Trasa to 11km niekończącej się asfaltowej, płaskiej dwupasmówki, gdzie na szczęście panuje niewielki ruch samochodowy, a częściej niż samochód można spotkać grupy kolarskie, które upodobały sobie tą drogę jako miejsce treningów. Przejechanie tego płaskiego odcinka zajęło mi około pół godziny. Na szczęście nie wiało, gdyż drogę po obu stronach otaczają drzewa. Krótko przed przejściem granicznym usłyszałem głośny huk, powtarzający się raz za razem. Hałasy dochodziły z położonego obok drogi ośrodka strzeleckiego i za pierwszym razem zrobiły na mnie wrażenie. Najzwyczajniej się przestraszyłem. Nagrodą za wytrwałość było dotarcie do granicy i dalsza jazda po nieco lepszym asfalcie już po niemieckiej stronie. Najpierw chwilę na zachód, a zaraz potem na południe w kierunku miejscowości Glashütte, wzdłuż pustej szosy po asfaltowej drodze dla rowerów. Zastanawiające, że przy natężeniu ruchu, rzędu dwóch samochodów dziennie, ścieżka rowerowa dumnie tkwi przy drodze gminnej. Tuż po minięciu Glashütte, można jechać dalej na południe asfaltem, jednak nadrabia się wówczas sporo drogi. Ponieważ moim celem było trzymanie się jak najbliżej linii granicznej, zaraz za Glashütte skręciłem w lewo i wzdłuż lasu jechałem po twardym gruncie w kierunku Pampow, mijając po drodze niewielkie jezioro Thursee. 
Jez. Thursee
  Jest to także szlak pieszy. Warto o tym wspomnieć, ponieważ niektóre znaki wyraźnie grupują różne trasy dla różnych odbiorców. W Niemczech jest wiele terenów, gdzie znaki wyraźnie sugerują, iż można tamtędy jechać tylko na rowerze, konno, bądź korzystać ze szlaków jako pieszy turysta.
Kaskadowy las - Jez. Thursee
     W centralnym punkcie Pampow (jak i w wielu podobnych miejscowościach) znajdowała się duża i czytelna mapa całego landu, zahaczająca również o fragment województwa zachodniopomorskiego. Po krótkim postoju, obrałem kierunek dalej na południe w kierunku drugiego przejścia Blankensee-Buk. Co ciekawe, jeszcze do czerwca 2014 roku było to przejście przeznaczone wyłącznie dla małego ruchu granicznego lokalnej społeczności. Wychodząc jednak naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców okolicznych wsi, przejście pieszo-rowerowe zostało rozbudowane i tak dziś można swobodnie przeprawić się tamtędy również samochodem. Stało się tak głównie dlatego, iż wielu Polaków zadomowiło się na stałe we wsi Blankensee lub nieopodal niej. Wąska ścieżka, możliwa tylko do pokonania pieszo lub rowerem sprawiała, że aby dostać się samochodem do Polski musieli nadrabiać kilkanaście kilometrów i korzystać z przejścia w Lubieszynie. Na to samo narzekali Niemcy, którzy często i gęsto przyjeżdżają do Polski w celu zakupu tańszych produktów spożywczych lub benzyny. Teraz nie ma takiego problemu. Zniknął tylko klimat tego miejsca, kiedy przekraczałem je jeszcze przed przystąpieniem Polski do Unii. Wtedy po krótkiej ścieżce chodził strażnik z wiszącym kałasznikowem na ramieniu, a przekroczyć granicę mogłem tylko na podstawie dowodu osobistego (nie paszportu), jako mieszkaniec okolicznej gminy. Nawet nie sprawdził czy mam dokument, po prostu machnął ręką, żebym się nie zatrzymywał. Cóż… czasy się zmieniają! Niestety zmieniła się również pogoda. Nadciągnęły chmury i słońce schowało się za nimi. Poza tym zaczęło wiać. 
Na przejściu w Dobieszczynie
Gospodyni zaprasza...
 Wzdłuż granicy na południe prowadzi dalej czasem średniej jakości droga asfaltowa do wspomnianego wcześniej Lubieszyna, gdzie zaraz po trzecim tego dnia przekroczeniu granicy i drugim już pobycie w Niemczech, kierowałem się konsekwentnie na południe w kierunku miejscowości Neu Grambow. Tu znowu zrobiło się pięknie i ciepło… (tu był fragment o mieszkaniach na sprzedaż dla Polaków, o czym już wspomniałem przy opisie wypadu do Krackow, bo to ten sam odcinek drogi, więc nie będę się powtarzał)…  Wreszcie po chwili odbiłem na wschód, odwiedzając ostatnią tego dnia niemiecką miejscowość Schwennenz. Za każdym razem, gdy przejeżdżam przez niemieckie wioski mam wrażenie, że są niezamieszkane. Ludzi nie widać raczej na ulicach. Nie ma grup zorganizowanych „pod sklepem”. 

Autostrada rowerowa do Grambow
Na fakt, że nie są tak naprawdę opuszczone wskazuje utrzymany tam porządek i czasami hałas rozgrzewanych silników maszyn rolniczych za wysokimi płotami gospodarstw. Zdarza się jednak coś, co zdaje się przeczyć właśnie wysnutej teorii. Otóż w Schwennenz zatrzymałem się na moment, żeby odsapnąć. W tym czasie minęły mnie dwie dziewczynki na trochę za dużych jak na ich wiek rowerach. Jednak zdawały się tym zupełnie nie przejmować i machały do mnie z uśmiechem. Odwzajemniłem więc pozdrowienia a wsiadając z powrotem na rower pewien starszy pan, który przejeżdżał obok mnie rzucił mi „dżen dobry” z ostrym niemieckim akcentem. Kiedy wyszedłem z chwilowego osłupienia, pojechałem brukowaną drogą do samego przejścia granicznego. Przypomniał mi się kontrast pomiędzy kontrolą graniczną wspomnianego strażnika z kałasznikowem, a spięciem z niemieckimi celnikami, kiedy opuszczałem Niemcy podczas tej samej wycieczki właśnie w Schwennenz. Nieopodal granicy stał wówczas samochód terenowy z napisem „ZOLL”, a w środku siedziało dwóch znudzonych panów. Pamiętając machnięcie ręką polskiego celnika na przejściu w Buku, po prostu minąłem samochód i jechałem na polską stronę. Usłyszałem wtedy groźne „HAAAALT!”. Z samochodu wyskoczyli celnicy i kazali mi zejść z roweru. Pytali dokładnie skąd jadę i czy czegoś niedozwolonego nie przewożę. Kiedy upewnili się, że nie jestem przemytnikiem, jeden sprawdzał dokumenty w samochodzie, kontaktując się przez radio z centralą, a drugi stał przy mnie z ręką przy pistolecie. Nie miałem nic na sumieniu, ale czułem się nieswojo. Wreszcie oddali mi dowód i kazali jechać. Więcej na nich nie natrafiłem… Chwilę potem dojechałem do zlikwidowanego 21 grudnia 2007 na mocy układu z Schengen ostatniego na mojej trasie przejścia granicznego pieszo-rowerowego Schwennenz-Bobolin. Przemierzając znane już polskie wsie i dzielnice Szczecina, zakończyłem pętlę tam, gdzie ją rozpocząłem, czyli nad jeziorem Głębokie, mając za sobą dystans 80km.
Betonowa droga przez środek pola...
       Muszę przyznać, że po wojażach tuż za zachodnią granicą, zawsze szkoda mi trochę wracać do Polski, bo wiem, że czekają mnie dziury w drogach i mało przychylni turystom rowerowym kierowcy. Dzieli nas tylko linia graniczna, która już praktycznie nie istnieje, ale za ta linią są smaczki, których próżno szukać na krajowym podwórku. Są to rozbudowane sieci szlaków rowerowych leśnych, asfaltowe ścieżki dla jednośladów wzdłuż dróg samochodowych, a nawet drogowskazy w samym środku lasu, pamiętając o mapach w głównych punktach malowniczych wsi. Ponadto mały ruch, wszechogarniający spokój i porządek. Z drugiej strony cieszy mnie fakt bliskości granicy i możliwość pozwiedzania przygranicznych terenów praktycznie w każdej wolnej chwili, teraz już bez konieczności wożenia paszportu czy dowodu osobistego, chociaż dokumenty zawsze warto mieć przy sobie.
Na dzień dzisiejszy, sytuacja się trochę zmieniła, gdyż przywrócono wyrywkową kontrolę na granicach, ale jeszcze nie jest tak źle. Ciągle tam jeżdżę i nie ma większych problemów. Polecam, bo warto!
  
Ślad trasy dzięki uprzejmości Google Maps


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz