piątek, 19 kwietnia 2019

Wycieczka do Straburga


     To nie pierwszy wypad tej wiosny, ale pierwszy, kiedy warto coś napisać, bo tam mnie jeszcze nie było. Tak oto niedawno, postanowiłem odwiedzić tereny, gdzie jeszcze mnie nie zawiało. Ponieważ już nie mogę patrzeć na te same drogi wokół granicy, musiałem się od tej granicy oddalić. Wybór padł na Strasburg. Od razu zaznaczam , żeby nie mylić go z tym, gdzie jest Trybunał Praw Człowieka, bo to zupełnie inna bajka. Wyjazd miał być w ciepłą sobotę, ale ponieważ bardzo źle spałem z piątku na sobotę, przesunął się o jeden dzień. I dobrze… Mało tego, schodząc po rower w sobotę zobaczyłem, że złapałem gumę w tylnym kole. To był kolejny znak, że tego dnia wycieczka nie ma sensu. Naprawiłem koło i zamknąłem rower w garażu. Jeździłem trochę dzień wcześniej, ale gumę musiałem złapać tuż przy końcu jazdy, bo nie odczułem upływu powietrza.
     
    Tak czy inaczej, w niedzielę była już inna motywacja. Klasycznie pojechałem autem na Lubieszyn, a potem już rowerem do Löcknitz, Pasewalku i dalej na zachód. Na terenach przygranicznych bez zmian, chociaż za Löcknitz oddano do użytku drogę rowerową Rossow-Zerrenthin o długości 3km. To ostatni odcinek na trasie do Pasewalku, który potrzebny był dla rowerzystów, a go brakowało. Tam droga jest ruchliwa, wąska i otoczona barierkami. Nie było przyjemnie po tym jeździć. Teraz to zupełnie inna bajka. 
  

Tak miałem się zatrzymywać częściej niż zwykle, że do samego Strasburga nie zrobiłem postoju… No, może na wiadukcie przecinającym autostradę nr 20 w kierunku Prenzlau na południe i Stralsundu na północ. W końcu trzeba było, bo na liczniku stuknęło 50km. Strasburg to mała mieścina, gdzie jak to w Niemczech bywa nic się nie dzieje. Ludzi na ulicach nie spotkałem. Musi ich tam trochę mieszkać, a nie spotkałem nikogo… po prostu nikogo. Nawet jednego! 

     Zbliżają się Święta Wielkanocne, więc drzewka na rynku przyozdobiono kolorowymi jajkami. Niby nic, ale wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Ponieważ miasteczko niczym mnie nie zachwyciło, a już je zdobyłem, można było ruszać w drogę powrotną. Zaraz za rogatkami zatrzymałem się na posiłek nad jeziorkiem Stadtsee. Oczywiście kilkanaście metrów od brzegu na wodzie stała buda dla psa. Nie wiem co Niemcy mają z tymi budami na wodzie, ale to już nie pierwszy raz kiedy się z tym spotykam. Może i dla psów fajna rozrywka… 


Byłem już lekko zmęczony, a przede mną pozostawało 50 km drogi. Pocieszałem się faktem, że z powrotem leci szybciej, co się jakoś sprawdzało. Dodatkowo pocieszał mnie fakt, że jadąc w tamtą stronę miałem wrażenie, że większość trasy prowadzi pod górkę. Z powrotem powinno więc być łatwiej. I byłoby, gdyby nie przeciwny wiatr… 

     Wiało niemiłosiernie, chociaż nie tak jak w Szwecji swego czasu… Trzeba było jednak głowę trzymać pochyloną, bo brakowało powietrza do spokojnego oddychania. Po drodze napotkałem jeszcze „Schantzberge” bei Brietzig. To jakiś rodzaj wału – pomnika przyrody, na którym rosną drzewa.  Ma tablicę informacyjną, mapę i otoczone jest drutem kolczastym, więc wejść na to nie można. Tak czy inaczej, mimo że niespotykane, średnio ciekawe zjawisko. 



Wiatr przeszkadzał mi do samego Pasewalku, kiedy jakoś nagle ucichł, jakby chciał poinformować, że jestem już na „swoim” terenie i do domu niedaleko. W miarę bezproblemowo wróciłem do Löcknitz, a potem na granicę, gdzie czekał samochód. Tego dnia pękła setka. Tak, tak, znowu 100km w ciągu niecałych 5 godzin. Może mapa tego nie oddaje, ale było dokładnie 100km i 700m. Nie tyle fajnie było znowu poczuć ten dystans, chociaż na taki się nastawiałem. Fajnie było poczuć, że nadal jestem w stanie tyle zrobić, bo dawno nie było takiego rezultatu. Nie wspomnę, że szybko poszedłem spać tego dnia, ale jakiegoś wielkiego wyeksploatowania nie czułem. Następnego z resztą wstałem do pracy i w nogach nie siedziało jakieś żelastwo. Wszystko było jakby nic się nie wydarzyło. Może czas na 200km…
 



Oczywiście wyjazd był swego rodzaju przełomowy. Przede wszystkim dlatego, że dotarłem do granicy dwóch landów niemieckich. Już nie tylko Meklemburia jest w dorobku, ale i otarłem się o Brandenburgię. Fakt jednak, że jeśli chodzi o krajobrazy, to przełomu nie było. Wciąż te same widoki… pola… pola… pola… Puste przestrzenie między wioskami. Gdzieś tam koszą traktorem, gdzieś tam rozrzucają obornik, gdzieś tam pola rzepaku, który jeszcze się nie zrobił żółty… i tak w kółko. Tak czy inaczej, polecam, bo fajnie ciągle dojeżdżać gdzieś dalej…

                             Na koniec jak zwykle ślad dzięki uprzejmości Google Maps...