niedziela, 22 lipca 2018

Wycieczka Doliną Dolnej Odry


     Ten wpis tworzony był z większym entuzjazmem niż zwykle. Stało się tak za sprawą zrealizowanego planu. W tym sezonie koniecznie chciałem odwiedzić Niemcy na rowerze, ale przez inne przejście graniczne niż dotychczas. Udało się dzięki połączeniu sił transportu samochodowego i dalej już rowerem.

     W niedzielę nastąpiła pełna mobilizacja. Pobudka o 6:00, co raczej nie jest niczym nowym, rower na bagażnik na tylnej klapie auta i kierunek Cedynia, a konkretnie Osinów Dolny. Chciałem tam jechać już kilkakrotnie. Kombinowałem na wiele różnych sposobów z pociągami, ponieważ nie chciałem jechać samochodem. Bałem się zostawiać auto na parkingach w przygranicznym Osinowie. Bałem się głównie o to, że jak wrócę, to auta już nie będzie, bo w częściach się gdzieś rozejdzie… Jednak ceny biletów na DB zniechęciły mnie do jazdy pociągiem. Zadecydowałem, że jadę autem i… najwyżej wrócę rowerem do Szczecina, jak mi je rozbiorą.

     Po przyjeździe do Osinowa, podczas rozpakowywania się i przygotowywania sprzętu, o godz. 8:00 moje obawy zaczęły się potwierdzać. Byłem jedyną osobą na parkingu i akurat do mnie jedynego podszedł miejscowy, mówiąc „dzień dobry”. Musiałem natychmiast wszystkie uprzedzenia jakie miałem schować do sakw i nie wiem jak, ale udało mi się to. Wizja bezpiecznie pozostawionego auta wygrała. Odpowiedziałem „dzień dobry” i podszedłem się przywitać z czymś w stylu „co słuchać?”. Wywiązała się krótka rozmowa, skąd jestem i dokąd jadę itp… Uznałem, że lepiej go było poinformować, bo przecież za 5 minut zostawiałem gościa przy moim samochodzie na parę godzin. Po chwili podszedł jego syn i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze robię. Czy nie lepiej zapakować rower z powrotem i szukać innego miejsca. Kiedy w końcu zapytał o 5zł, od razu wyciągnąłem „dychę” i wiedziałem, że to wystarczy. Przyjął banknot i powiedział, że mam się nie martwić o auto, bo będą go pilnować. Dodał jeszcze, że mam wrócić cały z wycieczki. Nie wiem czy naprawdę mu zależało, ale przynajmniej miałem spokój sumienia.

     Po chwili od wyjazdu, przekroczyłem most graniczny na Odrze i byłem w miejscowości Hochenwutzen. Stamtąd dosyć kręta drogą jechałem w kierunku pierwszego musowego punktu wycieczki, czyli podnośni statków Niederfinow. Wiele słyszałem o tej konstrukcji, ale dopiero jej widok wgniata w ziemię. Inna rzecz, że obok obecnej budują nową… jeszcze większą. Mieli ją skończyć rok czy dwa lata temu, ale jeszcze się bawią… Obecna i tak będzie działała równolegle do 2025 roku. Mega konstrukcja. W wyniku różnicy poziomów Odry, statki wpływają do specjalnej wanny, a następnie są opuszczane windą na niższy poziom. Po chwili kontynuują trasę. Akurat trafiłem na barkę, która była opuszczana windą. Każdy kto lubi takie rzeczy, powinien to zobaczyć.



   Po kilku zachwytach, udałem się do punktu drugiego, czyli ruin klasztoru w miejscowości Chorin. Oczywiście chciałem jechać bardziej trasą rowerową niż wzdłuż drogi, dlatego zboczyłem gdzieś, aby drogą bardziej leśną się tam dostać. To był błąd, bo w rezultacie dotarłem do ślepego zaułka, ale kawałkiem wału na Odrze się przejechałem. Następnie gdzieś po zaroślach i nagle z powrotem na szlaku. Po chwili znaki zaczęły mnie kręcić w kółko. Zobaczyłem, że mogę się zapętlić w okolicy, więc zapytałem o drogę przygodnych tatusiów z wózkiem. Okazało się, że miejscowość Chorin wymawia się „Korrrin”, o czym nie wiedziałem. Tak czy inaczej, dobrze mnie pokierowali. Trafiłem z powrotem na szlak, gdzie drogowskazy nie pozwalały się zgubić. Tyle, że drogi leśne były koszmarem. Wszystkie wyłożone są kocimi łbami. To nie są przyjemne leśne szutrowe szlaki, ubita ziemia czy coś w tym rodzaju. To kocie łby, przy których amortyzator o skoku może 50mm raczej kiepsko daje radę. Cóż zrobić, wreszcie się skończyło i dojechałem do klasztoru. Wejście kosztowało 3 Euro, z czego nie skorzystałem. Objechałem klasztor dookoła i w sumie widziałem wszystko w środku. Można wejść do niektórych wnęk, skąd widać olbrzymi trawiasty teren i właściwie nic poza tym tam nie ma. Teren spory, budowla olbrzymia, ale wyposażenie mizerne… może jak na mnichów przystało…
     Aby zamknąć pętlę, kierowałem się na wschód do miejscowości Lunow. W międzyczasie jednak w Pehlitz podjechałem do tablicy informacyjnej z mapą w centrum wioski, żeby sprawdzić swoje położenie. Jadąc dalej słyszałem kliknięcie co jeden obrót koła. W miejscowości Parstein klikanie doskwierało już bardzo. Myślałem, że to żwir wcisnął się w bieżnik, więc zatrzymałem się, żeby go wyciągnąć. Okazało się, że to nie żwir a… pinezka. W tym momencie czar prysł… Po chwili powietrze z przodu uciekło całkowicie. Nie było rady, trzeba było robić koło. Wyjąłem więc dwie dętki, kombinerki, 12 kluczy i po jakiś 10 minutach mogło być po sprawie, bo nienapompowane koło założyłem z powrotem na miejsce. Problem w tym, że do tej pory miałem wentyle rowerowe, a teraz założyłem dętkę z samochodowym. Oczywiście miałem przejściówki na wszystkie rodzaje wentyli, nawet presta, ale coś nie działało. Nie wiem czy to wentyl, przejściówka czy pompka. Podejrzewam, że pompka. Coś jednak nie grało i cały czas miałem flaka. Postanowiłem szukać pomocy w okolicznych gospodarstwach. W pierwszym, do którego zapukałem spotkałem… Rodaków. Polacy z okolic Dolnego Śląska mieszkający w wiosce na stałe, poratowali mnie kompresorem. Koło było gotowe do drogi w 15 sekund. Dowiedziałem się przy okazji, że dzień, w którym jeździłem po okolicy był ostatnim dniem przed zamknięciem mostu na Odrze. Teraz będą go remontować, przez co ruch na przygranicznych straganach w ciągu następnych 2 miesięcy może się zmniejszyć. Owi Polacy akurat jechali zatankować do kraju, więc 5 minut później i już bym ich nie zastał. Kolejna nauczka na przyszłość – brać porządną pompkę do wentyli samochodowych, bo już tylko takie mam w kołach. Są po prostu praktyczniejsze, więc wymieniłem i drugą dętkę, aby wszędzie mieć jednakowe.
     Potem po drodze było Lunow, nieco przystrojone, bo chyba niedawno obchodziło swoje 750 urodziny i kwintesencja wycieczki, czyli droga do granicy wzdłuż Odry po wale przeciwpowodziowym. Tyle, że wał specjalnie ku temu przygotowany. Na szczycie wału ścieżka rowerowa, oczywiście asfaltowa. Bajka. Po przekroczeniu granicy i dotarciu z powrotem do Polski, musiałem zaliczyć punkt wycieczki nr 3. Był nim najdalej wysunięty na zachód punkt Polski. Zdobi go solidny głaz, który o tym informuje. Podobnie jak w Szwecji udało mi się osiągnąć najdalej wysunięty punkt na Południe, teraz w kraju zdobyłem Zachód. To zaledwie 1,5 kilometra od Osinowa w kierunku Starego Kostrzynka. Nic wielkiego, żadnej pompy tam nie ma, ale jest jakaś satysfakcja, że geograficznie dalej na Zachód w tym kraju się już nie da.
     Po chwili nastąpił powrót do samochodu, który stał nietknięty na swoim miejscu. Opłacało się jednak zainwestować 10zł. Przemiłych ludzi z rana już nie spotkałem, czego specjalnie nie żałuję. Zapakowałem tylko rower i wyruszyłem z powrotem do domu. Po drodze minąłem jeszcze górę Czcibora, na którą jednak nie miałem już siły się wspinać. Wycieczka zajęła 5h i zeszło na nią nieco ponad 60km. Fajna pętla po niezwykle urokliwych terenach. Jak zwykle… Polecam!!!








                                              Na koniec ślad dzięki uprzejmości Google Maps...