czwartek, 29 sierpnia 2019

Wycieczka do Gramzow

     Miało już nie być setek, a właśnie pękła kolejna… Przeglądając mapę pogranicza, natrafiłem na miejscowość, gdzie zaznaczony był jakiś zabytek. Postanowiłem więc sprawdzić co to za zabytek i po chwili wiedziałem, że chcę to zobaczyć na żywo. Wybór padł na Gramzow. Ów zabytek to ruiny klasztoru, a raczej ruiny tego, co zostało z ruin… Zachowała się bowiem tylko jedna ściana, ale i tak robi wrażenie. Pierwszy raz używałem GPS-a. Żadnych rewolucji, tylko Google Map w telefonie. Za granicą wyłączyłem dane komórkowe, ale sygnał lokalizacji dalej za mną podążał, więc mogłem na bieżąco monitorować swoje położenie. Ostatecznie obszedłbym się bez niego, ale dużo czasu zajmowały przejazdy przez pola, których nie ma na mapie, a drogi tam niekiedy się krzyżują. Poza tym moja mapa kończyła się dużo wcześniej, a miejsce docelowe leży jednak mocno na południe od granicy. Jest nieco poniżej Gryfina po polskiej stronie. Aby stworzyć pętlę, postanowiłem cisnąć przez Löcknitz. Następnie skierowałem się na południe i przez Woddow, Schwanenberg i Schmölln dojechałem do Gramzow. Najlepiej, że w Schmölln zrobiłem dopiero pierwsze zdjęcia. Napotkałem tam na coś w rodzaju krasnala i ciekawą grafikę na trafostacji. 
 


Po drodze tak kompletnie nic się nie działo, że szkoda było wyciągać aparat. Poza tym pogoda była tak przygnębiająca, że kilka razy po drodze zastanawiałem się, czy chce mi się dalej jechać. Jednak systematycznie byłem coraz dalej, więc tym głupiej było zawracać. Brak słońca i niekończący się dystans sprawił, że dojazd do Gramzow zajął mi 3 godziny!!! Aż sam się zdziwiłem, a to tylko 47km. O tym jaki to spory kawałek drogi świadczył fakt przecięcia autostrady na Berlin biegnącej od Kołbaskowa. Od tego momentu dzieliło mnie od celu jeszcze jakieś 15km.


W samym Gramzow było już nieco lepiej. Słońce się pojawiło i od razu jazda stała się inna. Na wjeździe postanowiłem podjechać bliżej do muzeum kolejki wąskotorowej. Najlepszy jest fakt, że drogowskazy do muzeum znajdują się wszędzie w miasteczku, a do ruin klasztoru nie prowadzi ani jeden znak. Była informacja po drodze, że jakiś zabytek jest, ale bez szczegółów. Do środka muzeum  nie wchodziłem. Raz, że nie lubię wąskotorówek, a poza tym wszystko stało na zewnątrz. W końcu to nic innego jak dworzec, tylko nieużywany. Wszystkie eksponaty na wyciągnięcie ręki. Przechodząc przez bramę może i można coś zobaczyć z bliska, ale jak kogoś naprawdę to kręci. Ja kręciłem korbą dalej w poszukiwaniu ruin klasztoru.

Najlepsze jest to, że dokręciłem do skraju miasta i ruin klasztoru nie znalazłem… Pojechałem więc w drugą stronę, przejechałem przez centrum, gdzie nawet minąłem kilka osób. Zapomniałem dodać, że przez całą drogę nie spotkałem nikogo żywego. Wymarła okolica… Ponieważ droga wyjazdowa z miasteczka prowadziła mocno pod górę, postanowiłem wspiąć się na nią licząc, że ze wzniesienia zobaczę ruiny klasztoru. Na szczęście plan okazał się skuteczny. Po drodze minąłem jeszcze tablicę, że Witamy w Gramzow, gdzie można zobaczyć ruiny klasztoru… 


Widząc wystającą ponad dachy domów ścianę, wiedziałem przynajmniej gdzie się kierować. Zawróciłem więc do centrum i pojechałem w okolice tamtejszego kościoła. Pod kościołem minąłem grupę żałobników, ubranych rzecz jasna na czarno, którzy czekali na mszę. Kawałek dalej nareszcie zobaczyłem ruiny klasztoru. Jak się okazało był to pierwszy klasztor w rejonie Ueckermark. Klasztor założył prawdopodobnie około 1176/1177 roku Bogusław I, książę pomorski i szczeciński z dynastii Gryfitów. W 1714 roku wielki pożar zniszczył wszystko z wyjątkiem fragmentu zachodniej ściany. W latach 1996-1997 przeprowadzono prace wykopaliskowe w celu ustalenia rozmieszczenia budynków klasztornych, niestety, bez rezultatów. Obecnie ruiny są ogrodzone i stanowią lokalną atrakcję turystyczną. Szkoda, nie było nawet szkicu jak mógł wyglądać. Tak samo jak z zamkiem w Drawnie, po którym zostało kilka cegieł. Szkoda… 

Na skwerku wokół klasztoru zrobiłem sobie krótki postój w celu uzupełnienia kalorii i szybko postanowiłem wracać. Miałem już za sobą 50km. Kolejne 50 było przede mną, w dodatku częściowo po nieznanych terenach. Z powrotem postanowiłem jechać przez Penkun, co może i było dobrą decyzją. Po drodze natrafiłem na tak przeraźliwie rozległy podjazd, że nie byłem pewien czy zdołam pokonać go rowerem czy raczej na piechotę z rowerem… Udało się, ale znowu musiałem się zatrzymać i odpocząć. Na liczniku pojawiało się 70km, a ja byłem wykończony duchotą tego dnia. Okazało się, że wziąłem ze sobą za mało wody i robiło się nieciekawie. Na szczęście od Penkun znałem już drogę, więc łatwiej było mi się poruszać wiedząc, gdzie aktualnie się znajduję. Potem tylko Krackow, Grambow i granica. W Grambow był jeszcze jakiś festyn, ale nie chciałem udawać lokalnej społeczności i nie skorzystałem z opcji wkręcenia się na darmowe piwo. I tak jechałem po chwili autem, więc po co sobie robić smak… Szczęśliwie dotarłem do granicy, po czym mogłem odnotować kolejną setkę w tym sezonie… Tym razem jednak mam nadzieję dotrzymać postanowienia. Koniec z setkami, a już na pewno przy dużej wilgotności i zapasie wody nie przekraczającej 1 bidonu. Poniższa mapa nie oddaje całego dystansu, ale nie bierze pod uwagę kilku dodatkowych kilometrów, które zrobiłem w samym Gramzow szukając ruin klasztoru…

                                        
                                       Na koniec ślad dzięki uprzejmości Google Maps…