poniedziałek, 26 września 2016

Bike Manufaktur + Crosso



Alu City Star jak wspomniałem wcześniej, szybko poszedł w odstawkę, to znaczy na sprzedaż. Wystawiłem go na pewnym bezpłatnym portalu ogłoszeniowym i czekałem całe… dwa dni, aż się ktoś zgłosił. Tak! Dwa dni! Fart niesamowity! Do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. Jakiś polski Francuz przyjechał akurat do Szczecina na wycieczkę rowerową ze znajomymi i szukał roweru. Wszedł na portal, znalazł i zadzwonił do mnie. Następnego dnia, spotkaliśmy się w umówionym miejscu, a ja dowiozłem mu rower. Nie powiem, żebym na nim zarobił, ale za dużo też nie straciłem od ceny wyjściowej. Można powiedzieć, że wyszedłem na prawie na zero… Jak na odsprzedanie komuś używanego już roweru to i tak nieźle. Jeszcze kiedy byłem w posiadaniu miejskiego grzmota, rozglądałem się za lekkim, klasycznym trekkingiem. Musiał mieć dynamo w piaście, błotniki, bagażnik, min. 24 biegi, amortyzator przedni, możliwie również pod siodełkiem i być przede wszystkim lekki. Rozglądałem się za używką, gdyż za pieniądze, które chciałem na niego przeznaczyć kupiłbym najgorszy nowy sort ze sklepu. Trochę się sparzyłem tym rowerem miejskim, więc tym razem kalkulowałem na spokojnie. Poza tym czytałem, oglądałem i zastanawiałem się nad sakwami na bagażnik. Musiały to być wodoszczelne worki. Może nie jeżdżę nie wiem ile w deszczu, ale taki komfort jest wskazany. Po prostu nie martwię się, że cokolwiek zamoknie i tyle. Oczywiście cokolwiek w sakwach. Rower i rowerzysta mają już gorzej… Jeśli chodzi o sakwy, zdecydowałem się na polskiego producenta. Wybór padł na Crosso Dry Big 2x 30 litrów. Ani niemiecki, zachwalany przez miliony użytkowników Ortlieb, ani czeski Sport Arsenal nie miały takiego litrażu. Ok., może mocowanie na dwa zamontowane na sztywno haki jest nieco mało wygodne, to znaczy daje mało możliwości regulacji, a raczej wcale. Jest jednak bardzo solidne, a mnie właśnie o to chodziło. Do haków dołączone są ochronniki z tworzywa, aby haki nie rysowały ramy podczas montażu bądź demontażu sakw. Poza tym tylna ścianka jest usztywniona. Mocowanie od dołu solidne. Stanowi je hak na rozciągliwym parcianym pasku. Sakwy mieszczą się na większości bagażników, mimo iż producent ma także swoje bagażniki w ofercie. Trzykrotne zrolowanie (jak potem sam się przekonałem) daje 100% gwarancji nieprzemakalności. Ponadto solidna klamra spinająca całość na górze. I tak ma być. Bałem się trochę, że 30 litrów na stronę będzie oznaczało wożenie ogromnych wodoszczelnych worków również na co dzień. Nie zamierzałem ich bowiem zdejmować, kiedy tylko nie będę wybierał się gdzieś dalej, ale jeździć z nimi cały czas. Tymczasem okazało się, że wcale nie jest tak źle. Można je zrolować więcej razy, kiedy się w nich mniej przewozi i wówczas wyglądają bardzo zgrabnie. Poza tym są po bokach bagażnika, nieco od niego odstając. Powoduje to, że jak ktoś nas wyprzedza (najczęściej samochód), nie może tego zrobić absolutnie na styk, tylko musi wziąć nieco większy łuk. Dołączając duże, namalowane fabrycznie odblaski, mamy produkt godny polecenia. I ja z tej oferty skorzystałem. Co więcej, do dziś się nie zawiodłem. Szansa na przetestowanie sakw nadarzyła się niedługo po zakupie, ale nie uprzedzajmy faktów.
Co do roweru, to jak wspomniałem, kalkulowałem na chłodno. Tu stawiałem raczej na niemieckie wyroby, których na szczęście w sieci na rynku wtórnym nie brakowało. Wreszcie wybór padł na Bike Manufaktur Magic Tour. Ma na ramie napisane, że jest ręcznie wykonana w Niemczech. Nie wiem czy to prawda, ale jeśli tak, to super sprawa. 

Bike Manufaktur 



Rower w zasadzie nie różni się niczym od podobnych mu np. Pegasus czy KTM. Jednak nie widziałem, aby miały napisane, że ramę robiono ręcznie. Może to tylko chwyt marketingowy, a może nie… Nie należy mylić firmy z Fahrrad Manufaktur, produkującej sprzęt z trochę wyższej półki. Jednak powodów do narzekań nie mam wcale. Nie mogę tylko znaleźć nic o tym producencie… a rower cały czas jeździ bez zarzutów… Znalazłem ogłoszenie, zadzwoniłem, pojechałem na miejsce, przetestowałem… i nabyłem. Oczywiście drogą kupna! Był idealny. Taki, jaki miał być. Lekka i geometrycznie pasująca mi rama od razu przypadła mi do gustu, a przerzutka z napisem Deore i amortyzowana sztyca podsiodłowa dopełniły reszty. Kierownicę multipozycyjną od roweru miejskiego wkrótce sprzedałem. Nie chciałem jej montować do trekkinga, gdyż byłaby to niejako ingerencja w produkt, który przecież odpowiadał mi pod każdym względem. Dokupiłem tylko rogi na boki kierownicy, bo bez tego jeździć już chyba nie umiem, a na pewno nie jest mi wygodnie. Tak więc rower trekkingowy w moim posiadaniu stał się faktem. Pozostało tylko doposażyć go w sakwy. Na kierownicę zostawiłem sobie torbę z mapnikiem na stelażu. Od dołu przymocowałem małą blaszkę, dzięki czemu sakwa nie opada nawet przy jeździe po wertepach. Wreszcie! Na bagażnik dwa worki Crosso Dry Big. Ponadto licznik, dzwonek z kompasem, dwa koszyki na bidon i mam prawdziwy rower wyprawowy. Najlepsze, że praktycznie całą powierzchnię bagażnika mam jeszcze wolną, dzięki czeku zmieścić mogę tam dodatkową torbę czy namiot, chociaż na razie nie potrzebowałem. Po krótkim czasie użytkowania zmieniłem także opony na Schwalbe Land Cruiser 28 x 1,6. Po prostu lubię tą firmę i jeszcze się na niej nie zawiodłem. Cóż więcej dodać… w drogę!

czwartek, 22 września 2016

Altwarp - szlakiem dawnej kolejki wąskotorowej



          Po powrocie z Holandii długo się nie zastanawiałem. Moja nagła fascynacja miejskim rowerem nie minęła ani nie zmalała, więc szybko wyszukałem takowy w sieci i nabyłem drogą kupna za niewielkie pieniądze. Ciężki z niedoróbkami miejski stary rower, Alu City Star na amortyzowanej ramie, z 7-biegową przerzutką w piaście, firmy SRAM (oczywiście chodzi tu o pierwsze litery imion założycieli tej amerykańskiej firmy, a nie pewną czynność wykonywaną w toalecie). Uznałem, że niedoróbki łatwo poobrabiać tak, żeby nie raziły, a reszta nie wyglądała źle.

Alu City Star w całej okazałości







Kierownica multipozycyjna
Poza tym był niezwykle wygodny, co przełożyło się na chęć wypróbowania go na dłuższej trasie. Do największych przeróbek należała przekładka kierownicy ze zwykłej na tzw. „motyla”, czyli kierownicę multipozycyjną, dającą możliwość chwytu w różnych miejscach i pod różnym kątem. 

          I tak, w pewną gorącą sobotę, kiedy upały w sięgały zenitu, postanowiłem zrealizować od dawna odkładany plan konfrontacji niemieckiej miejscowości Altwarp z polskim Nowym Warpnem. Zadanie okazało się być niełatwe, nie tyle za sprawą złej infrastruktury, ile temperatury powietrza sięgającej 40oC. Na dzień przed wyruszeniem w trasę nie znalazłem osoby, która znając moje plany wyjazdu tegoż wyjazdu mi nie odradzała. Ja jednak upierałem się, że długo nie znajdę czasu, aby zrealizować swój cel konfrontacji obu miejscowości. Byłem zdeterminowany i gotowy do drogi. Zamierzałem wyjechać możliwie wcześnie, nawet o 6 rano. Niestety, sztuka ta udała się dopiero 4 godziny później. Męczący tydzień pracy dawał o sobie znać i kiedy budzik dzwonił po raz pierwszy, postanowiłem uciszyć go i dospać jeszcze 3 godziny. Potem szybkie zakupy i można wyruszać. Na pokładzie mapa, kanapki, owoce i około 4 litrów wody. Wyruszyłem spod domu, z północnego rejonu Szczecina i kierowałem się w stronę Polic. Szybko dotarłem do Polic, skąd udałem się w stronę Leśna Górnego i Pilchowa. Stamtąd obrałem kurs na północ w kierunku Tanowa i granicy w Dobieszczynie. Dotarcie do granicy zajęło mi około godziny i już wówczas temperatura powietrza dawała się we znaki. Co prawda na całej trasie gdzieś w oddali kłębiły się chmury, ale do zbawiennego deszczu jeszcze daleko. Będąc już po niemieckiej stronie, lekko zwolniłem tempa, aby w miarę równomiernie rozłożyć siły. W Hintersee, pierwszej miejscowości za granicą, duży drewniany drogowskaz kierował mnie na trasę rowerową w kierunku Ludwigshof.  

Szlak kolejki wąskotorowej z 1945r.
Jest to dawny szlak kolejki wąskotorowej, która do roku 1945 kursowała z jednej z dzielnic Szczecina aż do Nowego Warpna. Plusem tej drogi było to, że biegnie przez las. Można zatem trochę odsapnąć od mocnych promieni słonecznych. Minusem natomiast sama nawierzchnia. Chociaż nie jechałem na rowerze szosowym, to jednak opony miałem dużo węższe niż w MTB, na którym dotychczas jeździłem. Brałem to pod uwagę przy każdym wystającym korzeniu bądź pokruszonych kamieniach rozsypanych na drodze, w celu zamaskowania większych ubytków. Prędkość spadała do około 10km/h. Na szczęście nie trwało to długo. Po chwili zatrzymałem się przy słupku, na którego szczycie dumnie tkwiła porcelanowa figurka sowy. To reklama wyrobów ceramicznych, które można nabyć w najbliższej wsi. Zdumiony faktem, że nawet w środku lasu można oferować swoje wyroby ruszyłem w dalszą drogę. Spokojnym tempem dotarłem do Ludwigshof, gdzie mieściła się stadnina koni, wraz z wybiegiem. Koni jednak nie było widać. Chyba i one chroniły się przed upałem. Kilka metrów za stadniną napotkałem na interesujące rzeźby z drewna, przedstawiające ludzi i zwierzęta oraz coś w rodzaju wąskiej i wysokiej piramidy drewnianych domków. Za Ludwigshof, czekała na mnie już utwardzona i gładka ścieżka przez las. Symbol ciuchci namalowanej co jakiś czas na drzewach informował, że kiedyś biegła tędy droga żelazna. Jadąc zastanawiałem się ile hałasu i dymu produkowała taka kolejka, a przy okazji jaki miała wpływ na zwierzęta mieszkające w lesie, kiedy po kilku chwilach dotarłem do malowniczego Rieth.

Rieth - oryginalny choć mało czytelny drogowskaz

Rieth - Muzeum Izby Regionalnej

Wnętrze muzeum
           W oczy rzucał się od razu ciekawy drogowskaz, złożony z kilkunastu tabliczek kierunkowych. Szkoda, że czcionka użyta na drogowskazie była z daleka mało czytelna. Niemniej jednak znak był dosyć oryginalny. Podjechałem bliżej, aby mu się dokładniej przyjrzeć. Jedna z tabliczek informowała, że od Altwarp dzieliło mnie jeszcze 15km. W Rieth postanowiłem zjeść posiłek. Wcześniej jednak poświęciłem chwilę na odwiedzenie chyba najmniejszego muzeum, jakie kiedykolwiek widziałem. Muzeum, a raczej jego namiastka stanowiła bowiem zabytkowa chatka z czerwonego muru pruskiego o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Za szeroko otwartymi drzwiami dostrzegłem wnętrze dawnego domostwa. To atrakcje muzealne izby regionalnej w Rieth. Oglądać i fotografować można do woli. Są tam głównie dawne sprzęty codziennego użytku, m.in. wrzeciono, sieci rybackie, kołyska dziecięca oraz odzież. Zdumiewające, że nikt tego obiektu nie pilnuje, a choćby najmniejszych śladów wandalizmu brak… Dłuższy odpoczynek postanowiłem zrobić na przystani jachtowej. Mimo, iż cumuje tam kilka jednostek, przystań wydaje się opuszczona. W zasięgu wzroku żywego ducha. Korzystałem więc dowolnie z betonowych leżaków, na które akurat padał przyjemny cień. Następnie zmoczyłem koszulkę w jeziorze i ponownie założyłem na siebie. Nie wiedziałem, na ile to pomoże, ale musiałem cały czas dbać o właściwą temperaturę ciała wszelkimi możliwymi sposobami. Za Rieth czekał mnie krótki i mało przyjemny odcinek po betonowych płytach, aż wreszcie trafiłem na ścieżkę asfaltową. Po drodze stała wieża widokowa, na którą warto się wdrapać. Widoki bowiem są przepiękne. Droga rowerowa przecinała las i oferowała kilka różnych rodzajów nawierzchni. Było więc trochę asfaltu, szutru i ubitej ziemi. Wszystko jednak znakomicie utrzymane. 
Rieth - przystań jachtowa


Widok z punktu obserwacyjnego na trasie do Warsin


Altwarp - główna ulica
 Szybko więc dotarłem do miejscowości Warsin, skąd już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od Altwarp. Po upływie około pół godziny, gładkim asfaltem chociaż w pełnym i męczącym słońcu dotarłem tam, gdzie planowałem. Termometr w liczniku, który cały czas był wystawiony na słońce pokazywał 37,1oC. Pierwszy raz podczas wycieczki rowerowej obraz rozmazywał mi się przed oczami. Przy napotkanej pompie moczyłem koszulkę po raz drugi. Potem szybko przejechałem przez wieś i zatrzymałem się w osłoniętym drzewami, zacienionym miejscu tuż nad brzegiem jeziora. Z tego zakątka korzystała także para młodych ludzi z rowerami i kilkoro emerytów, urządzających sobie piknik na trawie. Czułem, że muszę dłużej odpocząć, gdyż na tamtą chwilę nie byłem w stanie jechać. Oparłem więc rower o drzewo, rozłożyłem ręcznik na ziemi i położyłem się obok… Zasnąłem chwilę później, nie zdążywszy nawet przypiąć roweru do drzewa. Kiedy po godzinie ocknąłem się z drzemki, rower stał dokładnie w tym samym miejscu. Z nowymi siłami zacząłem zwiedzać Altwarp. Okazało się, że za mną 60 przejechanych tego dnia kilometrów. Światło słoneczne tak mocno odbijało się od jasnej drogi, że chwilami musiałem odwracać wzrok, bo widziałem tylko białą plamę przed sobą. Pogoda stała się nie do wytrzymania. Postanowiłem szybko opuścić miejscowość, która mówiąc krótko nie zachwyciła mnie niczym szczególnym. Owszem, można napotkać na ładną chatkę krytą strzechą czy zabytkowy wiatrak, ale spodziewałem się, że zobaczę dużo więcej malowniczych budowli. Na koniec pobytu w Altwarp dotarłem do przystani jachtowej, gdzie niegdyś przybijał prom. Charakteryzował się tym, że można było robić na nim zakupy bez cła. Po likwidacji strefy wolnocłowej, promy już nie pływają. Pozostała jednak infrastruktura portowa i dziś można do Nowego Warpna przeprawić się kutrem wycieczkowym. Mając w perspektywie kolejne kilkadziesiąt kilometrów drogi powrotnej zdecydowałem się na przeprawę wodną. Prom kursował trzy razy na dzień. Koszt biletu za osobę dorosłą i rower wynosił 3EUR, a rejs trwał 15 minut. W punkcie informacji turystycznej, gdzie próbowałem kupić bilet okazało się, że maksymalna liczba miejsc jest już zajęta. Następny… za dwie godziny. Powrót zatem rowerem nieunikniony.
Altwarp - port rybacki
Altwarp - dawne przejście graniczne


Nowe Warpno - plaża
Nowe Warpno - główna ulica
Będąc z powrotem w Rieth, znalazłem szlak rowerowy, który prowadził do byłej granicy polsko-niemieckiej Po minięciu biało-czerwonego słupka granicznego, było przede mną 7km asfaltowej ścieżki rowerowej przez sam środek lasu. Co jakiś czas ławeczki i tablice informacyjne na temat żyjących w lesie okazów zwierząt. Ktoś wyraźnie zainteresował się tym terenem. I dobrze się stało. Ścieżka kończyła się tuż przed Nowym Warpnem. Jednak od rogatek na plażę trzeba pokonać jeszcze 4km. Kiedy zamknięto strefę wolnocłową, Nowe Warpno stało się zapomnianą oazą, gdzie nikt nie docierał, bo nie miał po co. Dopiero od kilku lat przeżywa swój renesans. Wszystko za sprawą wygranej sprawy w sądzie o zaległe pieniądze z tytułu podatku wodnego. Fundusze zostały mądrze zainwestowane. Zagospodarowana strzeżona plaża, nowa promenada, przystań jachtowa, wieża widokowa, odnowiony rynek, niektóre ulice i elewacje budynków. To wszystko sprawiło, że zaczęły odbywać się tu większe imprezy masowe. Trzeba przyznać, że dziś Nowe Warpno wygląda bardziej niemiecko niż przeciwległe Altwarp. Postanowiłem wykorzystać te uroki i z wielką przyjemnością po dojechaniu na plażę, zanurzyłem się w ciepłej wodzie jeziora. Po kąpieli zamierzałem wstąpić do baru i zaopatrzyć się w coś zimnego do picia. Niestety stwierdziłem, że nie wziąłem polskiej waluty. Przez poranny pośpiech zabrałem tylko euro na wszelki wypadek, a w pobliżu kantoru brak. Mógłbym poprosić kogoś o wymianę waluty lub kupić coś po gorszym kursie, ale zapas wody jeszcze jest, więc odpuściłem. I to był błąd! Słońce zdawało się grzać mocniej z każdym kilometrem. Trochę odpoczywałem na parkingach pod drzewami, trochę prowadziłem rower. Przede wszystkim jednak starałem się jechać, bo jadąc odczuwałem jakiś podmuch wiatru. Gdy tylko się zatrzymałem, zalewałem się potem. Kiedy na liczniku wybiło mi 100km, dotarłem do Trzebieży. W samą porę, bo zapas wody skończył się nadspodziewanie szybko. W małym sklepiku z rybami poprosiłem o napełnienie bidonów. Ta kobieta uratowała mi życie! Dosłownie! Pozdrawiam ją przy okazji! Z nowym zapasem wody miałem przed sobą wciąż 20km do domu. Pokonałem je niemal spacerowym tempem, bo na więcej mnie nie było stać. Po przyjeździe na miejsce miałem mieszane uczucia.
  
Nowe Warpno - zabudowa z muru pruskiego
Nowe Warpno - polski słup graniczny i wieża widokowa na promenadzie
J. Nowowarpieńskie - w tle Altwarp
Zły byłem, bo jednak taki dystans w taką pogodę należy uznać za nierozważne posunięcie. Szczęśliwy, gdyż zrealizowałem plan. Nowe Warpno wypadło nieporównywalnie lepiej w konfrontacji z niemieckim Altwarp. Dotarłem gdzie chciałem i test roweru wypadł w miarę pomyślnie, chociaż to nie było do końca to, czego szukałem i kilka dni później rower został wystawiony na sprzedaż… Dlaczego? Amortyzowana rama zaczęła bardziej denerwować niż cieszyć, a przerzutka planetarna to jednak nie na moje potrzeby. Do miasta wystarczy, ale już w trasie średnio. No i waga roweru… Ten był zdecydowanie za ciężki!
Nowe Warpno - globus na placu Odkryć Geograficznych

I jeszcze na koniec ślad dzięki uprzejmości Google Maps... 120km pękło tego dnia...

Przejazd tam...

... i z powrotem




























wtorek, 20 września 2016

Rower miejski po holendersku



Przy okazji któregoś z dłuższych weekendów, zadzwonił do mnie mój przyjaciel, który aktualnie stacjonuje w Holandii z zaproszeniem do swoich skromnych progów. Absolutnie nie kojarząc w tamtym momencie tego kraju z jazdą na rowerze, nie wahałem się ani chwili i zaproszenie oczywiście przyjąłem. Jakiś grill, smaczne piwo, tudzież tulipan przechodziły mi przez głowę, ale to wszystko. Liczyło się przede wszystkim nasze spotkanie, pierwsze od dłuższego czasu. Spakowałem więc co potrzeba i w drogę…
Na miejscu okazało się, że moje wyobrażenia o Holandii nie różniły się wiele od rzeczywistości. Krajobraz absolutnie rolniczy i płaski. Pola, pola, pastwiska, wiatraki, wiatraki i jeszcze wiatraki. Ogólnie jeśli chodzi o widoki… wiało nudą. Dopiero także na miejscu, zanotowałem kilka uwag o znakomitej infrastrukturze rowerowej, od której już niemal nie mogłem oderwać oczu przez resztę pobytu. Większość ścieżek dwukierunkowych, wszystkie oznakowane i szerokie. Nie mogłem tylko skojarzyć, dlaczego rowerzyści przejeżdżając wyznaczonymi szlakami obok przejść dla pieszych wystawiali rękę do przodu. Okazało się, pokazywali kierunek kierowcom samochodów, które akurat się do tych przejść zbliżały. Wówczas kierowca widział, że musi się zatrzymać, bo rowerzysta przecina przejście. Jak chciał skręcić, oczywiście wystawiał rękę skierowaną w bok. Tu już sprawa jasna… jak u nas. Tylko po co, skoro i tak jechał po drodze dla rowerów równolegle do ulicy? A no żeby kierowca znał jego zamiary, tak na wszelki wypadek. 
Tereny płaskie, uliczek krętych sporo, więc na ulicach dominacja rowerów miejskich, przeważnie starszych ode mnie, utrzymanych w różnym stanie i zwykle bez przerzutek lub z przerzutką planetarną, zamkniętą w tylnej piaście, w dodatku z blokadą typu frame-lock jako jedynym zabezpieczeniem przed kradzieżą. Patrzyłem na to z uwagą. Przyglądałem się modelom rowerów i samym rowerzystom, kiedy po dwóch dniach pobytu gospodarz zaproponował mi przejażdżkę. Oferta była obiecująca… z początku. Kiedy poszliśmy do szopy ze wszystkim, oczom moim ukazały się trzy rowery, całkiem na chodzie. Po głębszej analizie sytuacji okazało się, że jeden z nich nie jeździł, drugi miał przebitą dętkę, a trzeci to damka. Nieźle… Na szczęście dętkę udało się szybko naprawić, tyle, że mnie w udziale przypadła damka. Lepsze niż nic. Pomyślałem,  że być w Holandii i nie pojeździć na rowerze, to jak z tymi piramidami w Egipcie…

Dosiadłem więc damską wersję sędziwej Gazeli i wyruszyliśmy w drogę. Gazelle wyposażono w przerzutkę planetarną, a tę należy zmieniać podczas przerw w napędzie, o czym wówczas nie wiedziałem. Kręciłem więc 7-biegową manetką w górę i w dół kręcąc przy tym pedałami i nie rozumiałem, dlaczego wciąż jadę na tym samym przełożeniu. Kiedy przestałem pedałować, bieg oczywiście się zmieniał, bo taka jest zasada tego typu napędu. Narzekałem, że przerzutki nie są wyregulowane, a tymczasem coraz bardziej przyczyniałem się do ich szybszego zużycia. Czasem warto przeczytać to i owo, zanim zacznie się używać danego sprzętu. Może trochę usprawiedliwia mnie to, że nie miałem też kogo zapytać. Mój towarzysz przejażdżki, raczej podobnie jak ja nie był światły w tej dziedzinie. W każdym razie ruszyliśmy po płaskich terenach miejskich. Z prostym kręgosłupem na wygodnym siodełku świat wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle z tej pozycji. Poza tym krajobraz zmieniał się powoli, bo tempo mieliśmy paradowe, czyli ok. 10km/h, w porywach do 12… trasa wiodła wokół miejskiego jeziorka, jak i głównymi drogami miasta Alphen. Dokładnego śladu trasy i ilości przejechanych kilometrów nie znam, bo jechaliśmy bez ładu, składu i licznika. Generalnie niska zabudowa, pola tulipanów na obrzeżach, wąskie uliczki, małe kanały, mosty i wszechogarniająca płaskość terenu sprawiały, że zaczęło mi się to podobać, a przecież zwolennikiem jazdy miejskiej nigdy nie byłem. Szybko mi przeszło po wizycie (już na pieszo) w stolicy i obserwacji jak jeździ się rowerem w zatłoczonym Amsterdamie, ale cieszę się, że spróbowałem. Przynajmniej mam swoje zdanie na ten temat. Sam typ roweru natomiast, spodobał mi się na tyle, że postanowiłem sprawić sobie coś podobnego zaraz po powrocie do domu. 
 
Ogólny rzut dzięki uprzejmości Google Maps
 





 




niedziela, 18 września 2016

Pierwsza publikacja w Rowertour !



Pierwsza publikacja w Rowertour (wersja robocza)

Któregoś dnia, pomyślałem sobie: śmigam przez granicę, jak tylko czas czy pogoda pozwala, korzystając z mojej sytuacji geograficznej i bliskiego położenia od zachodnich sąsiadów. Może by zrobić sobie slalom graniczny? A czemu nie!? Przekroczyć granicę kilka razy w ciągu jednego wyjazdu i za każdym razem w innym miejscu… Pomysł o tyle nowatorski, że wszystko aż postanowiłem spisać i wysłać do czasopisma Rowertour, które o wycieczkach i wyprawach rowerowych traktuje. I co? Publikacja została przyjęta do druku. Kilka miesięcy później tekst ukazał się na łamach miesięcznika. Co prawda z innym tytułem niż zakładałem i trochę pozmienianą treścią, ale redakcja zastrzegła sobie do tego prawo, a ja się zgodziłem. Relacja pod tytułem "Cztery razy bez paszportu” ukazała się, a więc co najważniejsze  udało się temat przybliżyć większej liczbie odbiorców. Dziś mija rok od daty ukazania się artykułu i ciągle fajnie mi się do tego wraca.
Opadająca sakwa na kierownicy
Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, dokonałem również istotnych modyfikacji w wyposażeniu roweru. I tak mój Scott został pozbawiony bagażnika na sztycę i sakwy no-name. W zamian otrzymał wodoodporny zestaw firmy Sport Arsenal, z serii SNC, oraz sakwę na kierownicę na stelażu, który rzekomo miał trzymać ją w nieruchomej pozycji. Niestety, nic takiego nie miało miejsca i po kilku dziurach sakwa znowu zaczęła zmieniać położenie. Musiałem więc podziałać z dodatkowym mocowaniem od dołu, ale nie o tym teraz… Ogólnie rzecz biorąc, nie poświęcę więcej miejsca tym produktom. Firma ok, sakwy były ok, ale miałem je krótko, głównie ze względu na rozmiary. Niby wyprawowe, ale dla mnie jednak za małe. Poza tym szybko udało mi się je sprzedać i już rozglądałem się za wodoszczelnymi workami. Co tymczasem ukazało się w kioskach, a raczej robocza treść tekstu wyglądała mniej więcej tak:

     Nasze przygraniczne tereny po niemieckiej stronie są dosyć często odwiedzane przez rowerzystów ze Szczecina i okolic i nie ma się co dziwić. Ruch na drogach łączących poszczególne malownicze wioski jest znikomy, a i tak w większości przypadków, szosie towarzyszy szeroka nitka ścieżki rowerowej, głównie (co ważne!) asfaltowej. Ponadto jest mnóstwo połączeń po oznakowanych szlakach leśnych. Jeden z nich wiedzie po trasie zlikwidowanej po wojnie kolejki wąskotorowej, ale to historia na inną okazję. Meklemburgia Pomorze Przednie oferuje doskonałe warunki dla miłośników jednośladów, a warto nadmienić, że to wciąż najbiedniejszy region Niemiec. Dlatego postanowiłem zmierzyć się z tematem i przedstawić warunki do jazdy rowerem w przygranicznych miejscowościach regionu, przekraczając granicę czterokrotnie.
Pierwsza publikacja w Rowertour c.d.
Leśny drogowskaz
Na przejściu w Dobieszczynie
     Zorganizowane wycieczki do Niemiec, dla szczecińskich rowerzystów zwykle rozpoczynają się z okolic jeziora Głębokie. Można wówczas wybrać dwie trasy w kierunku dwóch przejść granicznych, Lubieszyn bądź Dobieszczyn. Ja rozpocząłem od Dobieszczyna i gdy tylko dojechałem do Głębokiego, wyzerowałem licznik i ruszyłem w kierunku Pilchowa, zakładając trasę przygranicznego slalomu z północy na południe. Od początku towarzyszyła mi ścieżka dla rowerów (niestety z kostki a nie asfaltowa), którą obok pędzących samochodów bezpiecznie można dotrzeć do Pilchowa, a następnie Tanowa. Po obu stronach lasy Puszczy Wkrzańskiej. Z Tanowa blisko też jest do rezerwatu przyrody, gdzie nad jeziorem Świdwie można ze specjalnie wybudowanej wieży obserwować ptaki, albo po prostu zatopić się w ciszy. Jednak moja trasa biegnie w nieco innym kierunku i za Tanowem rozpoczyna się prawdziwa nuda na szlaku do granicy w Dobieszczynie. Trasa to 11km niekończącej się asfaltowej, płaskiej dwupasmówki, gdzie na szczęście panuje niewielki ruch samochodowy, a częściej niż samochód można spotkać grupy kolarskie, które upodobały sobie tą drogę jako miejsce treningów. Przejechanie tego płaskiego odcinka zajęło mi około pół godziny. Na szczęście nie wiało, gdyż drogę po obu stronach otaczają drzewa. Krótko przed przejściem granicznym usłyszałem głośny huk, powtarzający się raz za razem. Hałasy dochodziły z położonego obok drogi ośrodka strzeleckiego i za pierwszym razem zrobiły na mnie wrażenie. Najzwyczajniej się przestraszyłem. Nagrodą za wytrwałość było dotarcie do granicy i dalsza jazda po nieco lepszym asfalcie już po niemieckiej stronie. Najpierw chwilę na zachód, a zaraz potem na południe w kierunku miejscowości Glashütte, wzdłuż pustej szosy po asfaltowej drodze dla rowerów. Zastanawiające, że przy natężeniu ruchu, rzędu dwóch samochodów dziennie, ścieżka rowerowa dumnie tkwi przy drodze gminnej. Tuż po minięciu Glashütte, można jechać dalej na południe asfaltem, jednak nadrabia się wówczas sporo drogi. Ponieważ moim celem było trzymanie się jak najbliżej linii granicznej, zaraz za Glashütte skręciłem w lewo i wzdłuż lasu jechałem po twardym gruncie w kierunku Pampow, mijając po drodze niewielkie jezioro Thursee. 
Jez. Thursee
  Jest to także szlak pieszy. Warto o tym wspomnieć, ponieważ niektóre znaki wyraźnie grupują różne trasy dla różnych odbiorców. W Niemczech jest wiele terenów, gdzie znaki wyraźnie sugerują, iż można tamtędy jechać tylko na rowerze, konno, bądź korzystać ze szlaków jako pieszy turysta.
Kaskadowy las - Jez. Thursee
     W centralnym punkcie Pampow (jak i w wielu podobnych miejscowościach) znajdowała się duża i czytelna mapa całego landu, zahaczająca również o fragment województwa zachodniopomorskiego. Po krótkim postoju, obrałem kierunek dalej na południe w kierunku drugiego przejścia Blankensee-Buk. Co ciekawe, jeszcze do czerwca 2014 roku było to przejście przeznaczone wyłącznie dla małego ruchu granicznego lokalnej społeczności. Wychodząc jednak naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców okolicznych wsi, przejście pieszo-rowerowe zostało rozbudowane i tak dziś można swobodnie przeprawić się tamtędy również samochodem. Stało się tak głównie dlatego, iż wielu Polaków zadomowiło się na stałe we wsi Blankensee lub nieopodal niej. Wąska ścieżka, możliwa tylko do pokonania pieszo lub rowerem sprawiała, że aby dostać się samochodem do Polski musieli nadrabiać kilkanaście kilometrów i korzystać z przejścia w Lubieszynie. Na to samo narzekali Niemcy, którzy często i gęsto przyjeżdżają do Polski w celu zakupu tańszych produktów spożywczych lub benzyny. Teraz nie ma takiego problemu. Zniknął tylko klimat tego miejsca, kiedy przekraczałem je jeszcze przed przystąpieniem Polski do Unii. Wtedy po krótkiej ścieżce chodził strażnik z wiszącym kałasznikowem na ramieniu, a przekroczyć granicę mogłem tylko na podstawie dowodu osobistego (nie paszportu), jako mieszkaniec okolicznej gminy. Nawet nie sprawdził czy mam dokument, po prostu machnął ręką, żebym się nie zatrzymywał. Cóż… czasy się zmieniają! Niestety zmieniła się również pogoda. Nadciągnęły chmury i słońce schowało się za nimi. Poza tym zaczęło wiać. 
Na przejściu w Dobieszczynie
Gospodyni zaprasza...
 Wzdłuż granicy na południe prowadzi dalej czasem średniej jakości droga asfaltowa do wspomnianego wcześniej Lubieszyna, gdzie zaraz po trzecim tego dnia przekroczeniu granicy i drugim już pobycie w Niemczech, kierowałem się konsekwentnie na południe w kierunku miejscowości Neu Grambow. Tu znowu zrobiło się pięknie i ciepło… (tu był fragment o mieszkaniach na sprzedaż dla Polaków, o czym już wspomniałem przy opisie wypadu do Krackow, bo to ten sam odcinek drogi, więc nie będę się powtarzał)…  Wreszcie po chwili odbiłem na wschód, odwiedzając ostatnią tego dnia niemiecką miejscowość Schwennenz. Za każdym razem, gdy przejeżdżam przez niemieckie wioski mam wrażenie, że są niezamieszkane. Ludzi nie widać raczej na ulicach. Nie ma grup zorganizowanych „pod sklepem”. 

Autostrada rowerowa do Grambow
Na fakt, że nie są tak naprawdę opuszczone wskazuje utrzymany tam porządek i czasami hałas rozgrzewanych silników maszyn rolniczych za wysokimi płotami gospodarstw. Zdarza się jednak coś, co zdaje się przeczyć właśnie wysnutej teorii. Otóż w Schwennenz zatrzymałem się na moment, żeby odsapnąć. W tym czasie minęły mnie dwie dziewczynki na trochę za dużych jak na ich wiek rowerach. Jednak zdawały się tym zupełnie nie przejmować i machały do mnie z uśmiechem. Odwzajemniłem więc pozdrowienia a wsiadając z powrotem na rower pewien starszy pan, który przejeżdżał obok mnie rzucił mi „dżen dobry” z ostrym niemieckim akcentem. Kiedy wyszedłem z chwilowego osłupienia, pojechałem brukowaną drogą do samego przejścia granicznego. Przypomniał mi się kontrast pomiędzy kontrolą graniczną wspomnianego strażnika z kałasznikowem, a spięciem z niemieckimi celnikami, kiedy opuszczałem Niemcy podczas tej samej wycieczki właśnie w Schwennenz. Nieopodal granicy stał wówczas samochód terenowy z napisem „ZOLL”, a w środku siedziało dwóch znudzonych panów. Pamiętając machnięcie ręką polskiego celnika na przejściu w Buku, po prostu minąłem samochód i jechałem na polską stronę. Usłyszałem wtedy groźne „HAAAALT!”. Z samochodu wyskoczyli celnicy i kazali mi zejść z roweru. Pytali dokładnie skąd jadę i czy czegoś niedozwolonego nie przewożę. Kiedy upewnili się, że nie jestem przemytnikiem, jeden sprawdzał dokumenty w samochodzie, kontaktując się przez radio z centralą, a drugi stał przy mnie z ręką przy pistolecie. Nie miałem nic na sumieniu, ale czułem się nieswojo. Wreszcie oddali mi dowód i kazali jechać. Więcej na nich nie natrafiłem… Chwilę potem dojechałem do zlikwidowanego 21 grudnia 2007 na mocy układu z Schengen ostatniego na mojej trasie przejścia granicznego pieszo-rowerowego Schwennenz-Bobolin. Przemierzając znane już polskie wsie i dzielnice Szczecina, zakończyłem pętlę tam, gdzie ją rozpocząłem, czyli nad jeziorem Głębokie, mając za sobą dystans 80km.
Betonowa droga przez środek pola...
       Muszę przyznać, że po wojażach tuż za zachodnią granicą, zawsze szkoda mi trochę wracać do Polski, bo wiem, że czekają mnie dziury w drogach i mało przychylni turystom rowerowym kierowcy. Dzieli nas tylko linia graniczna, która już praktycznie nie istnieje, ale za ta linią są smaczki, których próżno szukać na krajowym podwórku. Są to rozbudowane sieci szlaków rowerowych leśnych, asfaltowe ścieżki dla jednośladów wzdłuż dróg samochodowych, a nawet drogowskazy w samym środku lasu, pamiętając o mapach w głównych punktach malowniczych wsi. Ponadto mały ruch, wszechogarniający spokój i porządek. Z drugiej strony cieszy mnie fakt bliskości granicy i możliwość pozwiedzania przygranicznych terenów praktycznie w każdej wolnej chwili, teraz już bez konieczności wożenia paszportu czy dowodu osobistego, chociaż dokumenty zawsze warto mieć przy sobie.
Na dzień dzisiejszy, sytuacja się trochę zmieniła, gdyż przywrócono wyrywkową kontrolę na granicach, ale jeszcze nie jest tak źle. Ciągle tam jeżdżę i nie ma większych problemów. Polecam, bo warto!
  
Ślad trasy dzięki uprzejmości Google Maps


wtorek, 13 września 2016

Krackow - propozycja na niedzielę



Pewnej soboty, do roboty niezliczona masa rzeczy, z którymi na szczęście się uporałem. „Ale za to niedziela…” tak właśnie, w niedzielę pobudka o 7 rano i pół godziny później wyjazd do miejscowości Krackow tuż za naszą zachodnią granicą. Ledwo wyruszyłem, a już po przekroczeniu Głębokiego musiałem zmienić spodnie na krótkie, bo słońce zaczynało dawać o sobie znać. Potem szybko Wołczkowo, Dobra i droga na Lubieszyn. Kiedyś ta droga to była przeprawą przez gęste warstwy asteroid. Od chyba roku 2008 ma już niemiecki standard lokalnej drogi, czyli jest nieźle. W Lubieszynie przekroczyłem granicę i sterowałem na południe drogą 113 na Grambow. Właściwie to jechałem asfaltową, znakomicie oznakowaną drogą dla rowerów wzdłuż drogi 113. Bajka… kiedy to u nas…
 

Jak pokazywał znak, po 2km dojechałem do Neu Grambow i co zobaczyłem? Ano zobaczyłem Lody kręcone napisane jak widać po naszemu. 

 


Całkiem przyjemne miejsce, chociaż czynne dopiero od 11:30, a na zegarku dopiero 9:00… Jechałem więc dalej w kierunku Grambow i po wjeździe do serca tej miejscowości, ukazały mi się w oknach napisy „DO WYNAJĘCIA”. Rynek wybitnie nastawiony na Polaków. Dookoła cisza i spokój, jak to w niedzielę…



     
  


Minąłem kościół, potem stodołę i leciałem 2 km na wioskę Sonnenberg. Tam pytałem o drogę jakiegoś rolnika, bo nieco się pogubiłem, ale pan farmer szybko wyjaśnił mi co i jak. Dobrze jednak znać podstawy niemieckiego. Inaczej w przygranicznych landach radź sobie sam człowieku… Z Sonnenberg trafiłem asfaltową wąską drogą na Penkuner Strasie, czyli główny szlak i zaraz potem do miejscowości Lebehn, gdzie można odpocząć przy jeziorku... W „centrum” natomiast koło przystanku autobusowego stała ogromna mapa. Odnalazłem się na niej i zauważyłem, że do celu pozostało 6km. Tuż obok jakiś zapomniany, aczkolwiek imponujący dworek czy może już pałac, W każdym razie zamknięty, jeszcze nie przerobiony na dom weselny z hotelem…


Jeziorko k. Lebehn

           Droga na Krackow to już kompletna bajka. Pola wiosną są tam malowane są rzepakiem, można rzec. Asfalt sięgał jeszcze dalej niż do miejsca, gdzie jechałem. W końcu musiałem skręcić, przeprawić się przez jezdnię i zjechać do wioski. W samej wiosce jakieś muzeum oldsmobilów, dosyć rozbudowana infrastruktura sportowo-rekreacyjna i bardziej zadbany pałacyk, do którego nie wolno podchodzić, bo na video nagrają i na policję wyślą… Tak przynajmniej ostrzegali napisami. Z Krackow zdecydowałem się skoczyć jeszcze do Battinsthal 2km dalej i trzeba było wracać. Słońce prażyło, a na zegarku dopiero 10:00... Warto wyjeżdżać rano!
 
U celu :)
 

Muzeum starych samochodów zaprasza!
 

I jeszcze kawałek dalej...:)



          Po drodze była granica w Bobolinie, potem Stobno i Mierzyn. Podjazd pod Miodową tym razem był mniej bezbolesny, bo wybrałem drogę w lesie. Pod wiatą ostatni posiłek i pod górkę, a potem przez las do domu. Oczywiście po drodze wspominana już wcześniej Platforma Widokowa i widok z niej na szczęście wciąż ten sam – niczym nie zmącona natura. 

Leśny podjazd pod ul. Miodową (Szczecin-Osów)



           Ogółem wyjazd bardzo udany. Fajna opcja na poranny spacerek na rowerze. Polecam!


       Odnośnie wyposażenia dodatkowego z tyłu roweru… sakwa z rozszerzanymi bokami zaczęła obijąć mi się o szprychy. Zwis z bagażnika na sztycy nie chronił jej przed otarciami o koło. Zastosowałem więc prosty patent, polegający na rozciągnięciu linki z haczykami mniej więcej od osi koła do bagażnika. Dawało radę, ale był to półśrodek. Ja tymczasem nie lubię rozwiązań chwilowych. Był to zatem znak, że czas na zmianę bagażnika i sakwy. Era sakwiarstwa rozpoczęła się u mnie na dobre.
 
Ślad poglądowy. Wyszło dokładnie 80km :) Start i meta ciut dalej niż Warszewo!