środa, 31 sierpnia 2016

Powrót z Bornholmu… Koniec pewnego etapu i nowa era Scott`a



Zdjęcia z Bornholmu jakie są, każdy widzi. Nie zapominajmy jednak, a może właśnie to niektórym pomoże pojąć, jak technika poszła do przodu… Niemniej jednak jak wygląda wyspa każdy zainteresowany może sobie podpatrywać na grafice google`owskiej:) Dzisiaj to już nie problem…
Jak pisałem wcześniej, rower zrobił swoje 1000km przez pierwszy miesiąc. I tak pewnego dnia po powrocie jechałem sobie po mieście i nagle pękł mi łańcuch. Na szczęście byłem tuż obok serwisu rowerowego (którego już nie ma) i łańcuch musiał zostać skrócony o 3 ogniwa, ale sprawny po chwili nadal napędzał mój rower. Gość z serwisu powiedział, że to drobna usterka, ale to będzie kosztowało. Zamarłem więc w miejscu, mając świadomość nieposiadania zbyt dużej gotówki przy sobie, jako że byłem w końcu na rowerze. Kiedy usłyszałem po chwili cenę za usługę… 3zł…(!) nie dałem po sobie poznać, że oczekiwałem dużo wyższej sumy. Wyciągnąłem więc z kieszeni „dychę” i z dumą zamknąłem sprawę. 

Kilka dni później na przejażdżce miejskiej wskoczyłem sobie na dosyć niski murek, kiedy jazda po chodniku wydała mi się trochę nudna. Naturalnie murek ów w pewnym momencie się kończył, więc należało z niego zeskoczyć. Uczyniłem więc to… łamiąc stalowy widelec. Tym razem przy wymianie musiałem się liczyć z większymi kosztami niż naprawa łańcucha, ale postanowiłem nabyć i zamontować widelec z amortyzatorem RST, który służy do dzisiaj. Dzisiaj też patrzę na niego trochę z politowaniem. Tyle tylko, że podobnie mam ze zdjęciami robionymi kliszą z kompaktowego aparatu. 


Bornholm był przełomem. Pierwszą większą wyprawą rowerową i skończył się niezwykle szybko. Wstyd przyznać, ale potem było roweru coraz mniej. Okazjonalne wypady do lasu czy spotkania z kolegą, aby wypić kilka piw i wracać bocznymi drogami nie należały do rzadkości, ale w końcu i to się skończyło. Rower poszedł w odstawkę. Pojawił się samochód, stała praca i rok za rokiem jakoś rower na drugim planie sobie był… Aż po kilku latach nadeszła jakaś zmiana. Postanowiłem znowu dosiąść Schauff`a i sprawdzić czy pamiętam jak się jeździ. Było oczywiście fantastycznie. Śmigałem po lesie i zacząłem się wyposażać w bardziej profesjonalne ubranie rowerowe. Fajnie było, ale czegoś mi brakowało, tym bardziej, że wkręcałem się w rowerową fazę coraz bardziej. Jeździło się super, ale w końcu musiałem przyznać, że chociaż rower mam spoko, to może spróbować czegoś nowego…?

I tak spróbowałem. Stało się! Po prostu poszedłem do sklepu rowerowego i stałem się posiadaczem Scott`a Aspect 940, czyli przyzwoitego sprzętu za rozsądną cenę. Dokupiłem jakieś oświetlenie, licznik, rogi na kierownicę, a potem pierwszą sakwę na przód, na tył i bagażnik montowany do sztycy podsiodłowej. Z tym całym osprzętem rower zaczął tracić charakter MTB i powoli wyglądał jak trekkingowy. Jednak założeniem było mieć uniwersalny sprzęt, aby w razie czego szybko coś domontować/zdemontować i ruszyć na rajd po lesie, albo na wyprawę po szosie. Po jakiś dwóch miesiącach, zmieniłem jeszcze opony na Schwalbe 29×2,25 i byłem już cały szczęśliwy. Dlaczego Schwalbe? Bo jakoś lubię tą firmę i od tamtej pory nie rozstaję się z gumami z tym napisem. Rama aluminiowa okazała się ok, ale hamulce tarczowe przyprawiały mnie o ból głowy, bo sam właściwie niewiele mogłem przy nich majstrować. Co prawda lepiej łapią i są trwalsze niż tradycyjne V-brake, ale zawsze to już jakiś płyn, odpowietrzanie, wymiana klocków itp… krótko mówiąc serwis. No i koła miałem wielkości 29cali. Jeździ mi się do dziś wygodnie, przede wszystkim jakby wyżej się siedzi. Rower przystawiony do 26 calowego Schauff`a robi wrażenie. Jest masywniejszy i wyższy. Jednak jak na razie to na Schauff`ie zrobiłem najwięcej kilometrów i zdecydowałem, że zostanie on w rodzinie:) (jak pisałem wcześniej, został dla taty). Dobrych rzeczy się nie wyrzuca.  Poza tym, ile bym za niego dostał, 300pln? To się nie opłacało…
Dokonało się! W końcu miałem Scott`a, o którym zawsze marzyłem. Oczywiście, że są lepsze i droższe, ale póki co, na moje potrzeby wystarczy. Jestem zadowolony. 

Scott po rundzie honorowej w Puszczy Wkrzańskiej

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Tydzień na Bornholmie



Sytuacja taka miała miejsce do roku przełomowego w kalendarzu, czyli 2001. Powiedziałem wtedy sobie, że sam zarobię pieniądze i kupię rower, którego jedyną bolączką będzie mało powietrza w oponach po dłuższym czasie nieużywania i rozwiążę to za każdym razem za pomocą... pompki do roweru. Podłapałem więc trochę dorywczych prac i tak oto kupiłem sobie Schauff`a na 26 calowych obręczach… To jeszcze te marne zdjęcia – klisza i scan
… sorry…














Schauff w graciarni
















Mam go w rodzinie do dziś, choć odsprzedałem tatusiowi :), który ciągle go sobie chwali… Zacząłem testować rower po niemieckich przygranicznych drogach, do których dojeżdżałem leśnymi ścieżkami. Nareszcie nic nie skrzypiało. Sprzęt był po prostu cudowny. Potem jeszcze parę dorywczych prac się trafiło i tak w czasie wakacji miałem już tyle lat, że mogłem swobodnie pojechać tam, gdzie nie pozwolono mi jechać kilka lat wcześniej, czyli na Bornholm. Pytałem każdego, ale albo ktoś nie miał pieniędzy albo roweru. Skoro ja miałem jedno i drugie, mogłem śmiało się realizować i wtedy okazało się, że tak naprawdę lubię jeździć sam… Nikt nie lubi jeździć z kimś, kto rwie jak idiota, a poza tym tempo mam swoje, przystanki robię tam, gdzie chcę, na nikogo nie czekam, itp… Był co prawda kiedyś ktoś, kto raz wybrał się ze mną na wyprawę, ale po tym razie już odpuścił… nie wiem dlaczego… Oczywiście wszystko do czasu, ale o tym później…

W każdym razie, Bornholm to był przełom i nastąpiło to w roku 2002. Schauff został doposażony w plastykowy pojemnik zachodzący na tylne koło, mieszczący wszystko, co potrzebne i niepotrzebne. Nie chciałem bagażnika, więc nie zdecydowałem się na sakwy. Głupi człowiek był wtedy ze mnie i nie chcę do tego wracać, bo dziś sakwiarz ze mnie pełną gębą.

Wspomniany pojemnik na cały ekwipunek. Jak ja się tam zmieściłem...?















Zabrałem namiot, śpiwór, butlę z gazem, parę konserw i mapę. Wcześniej przeczytałem o wyspie wszystko, co było możliwe i pociągiem zabrałem się do Świnoujścia. Tam przenocowałem, a rano na prom Polonia i na wyspę. 6 godzin nudy później, zjechałem z promu i byłem na duńskiej ziemi. Ponieważ miałem nowy rower, nie miało prawo się nic zepsuć… Oczywiście, że miało, ale nie zabrałem ze sobą nic! Klucza, łatki, pompki… niczego, czy mógłbym ewentualnie coś naprawić… udało się, ale nie polecam tak postępować. Jak pisałem powyżej… trochę zmądrzałem od tego czasu…!


 
Kilkanaście minut później znalazłem pole namiotowe. Nazywało się chyba Svaenegaard i znajdowało się jakieś dwa kilometry od ścisłego centrum stolicy wyspy, Rønne. Kiedy gość wyliczył mi ile będzie kosztować mnie 6 dni pobytu, powiedziałem, że sprawdzę ceny na innym polu i najwyżej wrócę. Udałem się więc do Hasle, jakieś 10km na północ, ale tam okazało się jeszcze drożej… Czytałem, że na Bornholmie im dalej na wschód tym drożej, co w tamtych czasach było prawdą… okazało się, że także im dalej na północ, tym trzeba głębiej sięgać do kieszeni… Wróciłem zatem do Rønne na wspomniane pole namiotowe, rozbiłem namiot, otworzyłem piwo i rozkoszowałem się tamtym miejscem. Byłem na miejscu, doświadczając pewnego przełomu, o którym wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Co najważniejsze… mojego rowerowego przełomu!


Rønne
Oznakowanie godne naśladowania... tak przynajmniej wyglądało w 2002r...

 Zwiedzanie tej przepięknej wyspy najlepiej rozpocząć od zachodu, jeśli wybrało się pole namiotowe w Rønne na południowym zachodzie i poruszać się na północ, a potem coraz dalej na wschód. Dzięki temu można ocenić swoje siły i ocenić, na ile jest się w stanie oddalić od miejsca noclegowego. Minusem jest to, że codziennie przejeżdża się koło tych samych miejsc rozpoczynając i kończąc każdą wyprawę, ale na to nic się nie poradzi. Można lepiej za to poznać wszystkie trasy i w razie czego kombinować, żeby w kółko tymi samymi nie jeździć. Najważniejsze, że zapuszczamy się dalej i dalej w głąb wyspy, a jest co zwiedzać.

Po drodze do Aakirkeby
 
Cały teren jest bardzo zróżnicowany, od równin przez pola rolnicze, skaliste klify aż do zupełnie płaskiej piaszczystej plaży. Zdziwiło mnie ile dróg jest w samych lasach. Liczyłem bardziej na ścieżki rowerowe-asfaltowe tuż koło głównych dróg dla samochodów. Tymczasem dużo można pośmigać w lesie, gdzie oznakowanie jest czytelne. Piszę to wszystko z perspektywy roku 2002. Ponieważ dzisiaj mamy jakieś 14 lat później, Bornholm nieco się zmienił. Jest więcej atrakcji do zwiedzania, jakieś muzea itp. Ja odwiedziłem tylko zamek Hammershus i muszę powiedzieć, że pojechałem tam pojeździć, a nie oglądać gabloty, czyli nie brakowało mi specjalnie atrakcji… Wspinałem się na klify...

Rejony Sandvig Alinge na północy wyspy
 








...i poleżałem na plaży, czasu na wszystko było aż nadto. Każdą trasę objechałem przynajmniej dwa razy. Ponieważ nikt mnie nie zatrzymywał, że za szybko. Mijałem tylko innych rowerzystów, delektując się prędkością. Osiągnąłem wówczas mój rekord życiowy (do niedawna) na rowerze, jeśli chodzi o prędkość. Nie jadąc za żadnym samochodem, w żadnym tunelu aerodynamicznym rozpędziłem Schauff`a do 64 km/h. Tego dnia padł tez pierwszy rekord długości jazdy. Było to 115km w ciągu całego dnia, czyli około 7 godzin jazdy. Nic wielkiego. Dzisiaj setka „pęka” w 4,5h, tyle że bez przerwy na zwiedzanie, leżenie na plaży itp. Średnio robiłem ok. 80km dziennie, bez specjalnego ciśnienia. W ciągu 6 dni przejechałem w sumie 473km. Schauff zdał test pomyślnie, aż do powrotu, kiedy to zdarzyła się drobna usterka, ale o tym później. Ogólnie był to pierwszy miesiąc użytkowania mojego nowego roweru. Miesiąc, który równał się 1000 zrobionych kilometrów. 
Chyba nie do powtórzenia, zwłaszcza, że wszystko robione bez ciśnienia, samo z siebie…

piątek, 26 sierpnia 2016

Witam wszystkich na moim blogu i przedstawiam… trochę historii…



Witam wszystkich na moim blogu i przedstawiam… trochę historii…

Dlaczego tu jestem? Raczej za namową innych niż z własnej inicjatywy. Kiedy pokazywałem znajomym zdjęcia z moich krótkich wypraw, każdorazowo padało pytanie, dlaczego nie założę bloga i nie podzielę się tym z szerszym gronem odbiorców? No dobra! W końcu uległem i postanowiłem spróbować. Od razu informuję, że jakość zdjęć w miarę upływu czasu stale się polepsza, z tytułu coraz to lepszego sprzętu do dyspozycji. Mnie osobiście nie są one potrzebne, bo mam w pamięci wrażenia z jazdy. Jednak aby wzbogacić opisy, fotki wydają się niezastąpione, dlatego tez gdzieś tam się pojawią. Od razu się przyznaję… fotograf amator ze mnie… kompletny!!! Proszę z tego tytułu o najniższy możliwy wyrok. Cały czas się doskonalę… Ale właśnie, to miała być strona o rowerach i szeroko pojętej cyklo-turystyce, zatem do rzeczy!!! 

Dlaczego spośród tak wielu atrakcji, jakimi można obdarzyć dziecko, żeby się nie nudziło i aktywnie spędzało czas u mnie wybór zawsze padał na rower? Nie wiem… Po prostu zawsze wybierałem rower. Cokolwiek było do zrobienia, do zabawy itp… zwykle padało na rower. Nie z konieczności, zatem raczej z wyboru. Zaczęło się chyba od Reksia… nie od psa z bajki, tylko takiego chyba 16-sto calowego rowerka, który miał jeszcze dodatkowo dwa kółka z boku dla ułatwienia złapania równowagi. To było coś około roku 1986… Potem było już tylko kółko z prawej strony. Wnioskuję z tego, że najpierw nauczyłem się skręcać w lewo, bo jak skręcałem w prawo, to prawe kółko mnie jeszcze podpierało. Kiedy wspomagacze nie były już potrzebne, przewinęło się kilka składaków typu no-name, montowanych z czego popadło u dziadka na wsi. W końcu, w wieku 8 lat dostałem swój pierwszy rower pseudo-szosowy o nazwie Sprint2, który miał pięć biegów z tyłu i kosztował okrągłe… 300 tyś. złotych. Mówimy tu o roku zdaje się 1989 lub 1990. Było zatem jeszcze długo przed denominacją, ale dostępność towaru jednak nie powalała. Był to wówczas rzadki okaz, ewenement na podwórku. Byłem z niego dumny, chociaż do czasu, kiedy ciągle trzeba było coś regulować i ustawiać. Oczywiście teraz zdawałby egzamin na szosie, mimo iż przerzutki ciągle się rozregulowywały, kierownica w stylu baranich rogów była niewygodna, a cienkie opony co rusz trzeba było łatać. Na szczęście jakieś pięć lat później otrzymałem swój pierwszy rower – zwany wówczas góralem – a tak naprawdę zwykły trekking marki Romet. Wtedy rower górski kojarzył się tylko z marką Scott. Jak górski, to Scott. Nie ma się co dziwić. Niewiele wiedzieliśmy o markach rowerów z Zachodu, a jak ktoś miał Scott`a, to był bogaczem, który mógł sobie pozwolić na posiadanie prawdziwego górala. Jak czytałem w jakimś czasopiśmie (a coś pisali chyba o tym w Bravo), że rowery górskie robią oszałamiającą karierę w Polsce, ale są dosyć drogie to cieszyłem się, że mam swój własny. Pisali tam także, że być może kumple z jednego podwórka złożą się na jakiś tańszy model… eeeee… jak to…??? Miałbym mieć rower z kimś na spółkę??? Oczywiście ani to nie był rower z prawdziwego zdarzenia, ani tym bardziej górski. Można rzec turystyczny na kołach o  wielkości 24 cali. 18 biegów to było marzenie, a dla mnie już wtedy codzienność, bo tyle miałem. 3 zębatki z przodu… to był wyczyn… Jednak Romet jak to ma do siebie, nie zdaje egzaminu na dłuższą metę, zwłaszcza jeżeli ktoś jeździ jak idiota, a ja do takich niewątpliwie należę. Wkrótce potem poszedł w odstawkę, a ja dosiadałem kolejny rower pseudo-górski mojej siostry marki oczywiście no-name, ale lepszy niż moje dotychczasowe. I tak dziwnym trafem stała się rzecz niesłychana. Rowery ciągle miały jakieś wady, które trzeba było korygować, naprawiać, usuwać itp. Miałem dosyć, a w życiu przyszedł czas, kiedy zająłem się zapuszczaniem włosów, słuchaniem muzyki, graniem na instrumentach i mniej zdrowymi rzeczami…