Kiedy znalazłem ofertę odwiedzenia
południowej Szwecji na rowerze, nie zastanawiałem się długo i już na miesiąc
przed planowanym wyjazdem zarezerwowałem bilety na prom. Chociaż po Szwecji
rowerem wcześniej nie jeździłem, wiedziałem czego mogę się spodziewać, po
odwiedzeniu Bornholmu kilkanaście lat wcześniej. Tym razem, już na nowym
rowerze, ze spakowanymi po brzegi sakwami wyruszyłem z domu na dworzec PKP.
Najbardziej bałem się o całe dowiezienie butelki wina, jako podziękowania za
nocleg, który zapewnili mi… nieznani mi wówczas znajomi mojego znajomego…
Wyprawę rozpocząłem w pociągu
relacji Szczecin-Świnoujście, który dowiózł mnie niemal na sam terminal. Jak
się okazało, przyjechałem o kilka godzin za wcześnie, bo bałem się, że
następnym pociągiem będzie o kilka minut za późno. Rozpocząłem więc tułaczkę po
Świnoujściu, które z wcześniejszych podróży nad morze znam dobrze, a wręcz
bardzo dobrze. Zawsze z utęsknieniem patrzyłem w kierunku terminalu, kiedy
musiałem ze Świnoujścia wyjeżdżać. Myślałem wówczas, że najlepiej zamiast w
kierunku Szczecina, byłoby miło popłynąć sobie na drugą stronę Bałtyku i
zjechać na terytorium Szwecji. Teraz ta chwila przybliżała się, więc „banan” z
twarzy mi nie znikał.
Świnoujście przed przeprawą |
Wreszcie nadeszła upragniona godzina 21:00, od której to zaczęli
wpuszczać na prom. Ustawiłem się grzecznie za samochodami i czekałem w kolejce.
Szybko jednak kazano ominąć wszystkich zmotoryzowanych i jako pierwszy
znalazłem się na pokładzie, a zaraz potem w kabinie. Ponieważ rezerwacji dokonałem
dużo wcześniej, przysługiwała mi kabina dwuosobowa bez współpasażera i dopłaty.
Wiedziałem, że muszę się przede wszystkim wyspać, niedługo potem czekał mnie cały
dzień na siodełku. Martwiłem się tylko czy nie zaśpię i zdążę zjechać z promu na
czas. Moje zmartwienia okazały się próżne, a to za sprawą systemu
informacyjnego panującego na pokładzie. Wyglądało to mniej więcej tak… Prom
odpływał o 23:00. O tej godzinie starałem się już zasnąć. Leżałem więc sobie,
mrużyłem oczy i nagle usłyszałem kościelny dzwon w głośnikach w kabinie, a potem
miły głos, który informował, że właśnie odbijamy ze Świnoujścia i kierujemy się
do Ystad (poprawna wymowa to Istad lub nawet Ista, nie Ysztad na litość, jak
niektórzy mawiają. Na szczęście na promie błędu nikt nie popełnił…!). No nic,
myślałem sobie, komunikat był, więc można przysnąć. Chwilę potem to samo w
języku angielskim i szwedzkim. Przysypiałem więc sobie po raz drugi, a tu nagle
kościelny dzwon i informacja, że restauracja zaprasza na kolację…! Znowu w
trzech językach, ok. 23:25… Nic to, zrobili co musieli. Teraz chociaż będzie
można spokojnie zasnąć. Na tyle spokojnie, że o 23:35 kolejny dzwon! Zapraszamy
Państwa do sklepu wolnocłowego. Można zakupić tanio alkohol i papierosy!
Specjalne promocje itp… itd… oczywiście również w języku polskim, angielskim i
szwedzkim. W tamtej chwili zastanawiałem się, czy na promie obowiązuje system
spania co 10 minut czy może od północy dadzą już spokój z promowaniem atrakcji
na pokładzie. Na szczęście odpuścili. Zdołałem więc nieco przysnąć, kiedy o
godzinie 5:00 rano znajomy dzwon zadzwonił znowu! Miły głos w trzech znanych mi
już językach oznajmił, że raczej czas wstawać. Po dziesięciu minutach i
kolejnym dzwonie, ten sam głos poinformował, że śniadanie czeka na pasażerów od
5:30. Cóż, trzeba było wstawać i kierować się do restauracji. Ponieważ miałem wykupioną opcję śniadania,
zaraz po porannej toalecie postanowiłem z tego skorzystać. Nie spodziewałem się
cudów, a tu niespodzianka… szwedzki (a jakże) stół. Wszystko świeże i ciepłe.
Jesz, ile zdołasz zmieścić, co z resztą uczyniłem. Dodatkowo dostałem jeszcze
wyprawkę w postaci butelki wody, gruszki, kanapek i czekoladowej babeczki.
Rewelacja! Najedzony i dobrym humorze, mimo że była dopiero 6:15 opuściłem prom
i wjechałem na terytorium Szwecji.
Ystad na wylocie na wschód |
Ubrana w grubą kurtkę i trzęsąca się z zimna celniczka pytała tylko czy
nie jest mi zimno, bo przeraźliwie wieje. Wieje? – pomyślałem. Któż by się tam
przejmował jakimś małym wiatrem. Przypłynąłem i chciałem tylko jeździć na
rowerze, a ta mi tu, że wieje… Pełen entuzjazmu ruszyłem w trasę na południowy
wschód od Ystad, w kierunku miejscowości Kåseberga (której nazwę wymawia się jak Koseber). Od razu dała znać o sobie znakomita szwedzka infrastruktura rowerowa.
Wszystkie ścieżki rowerowe poprzecinane jezdniami, posiadały łagodne wjazdy i
zjazdy, jako udogodnienie dla rowerzystów. O żadnym podrzucaniu przedniego koła
czy uderzaniu tylnym w krawężniki nie było mowy.
Uskrzydlony tym faktem, mknąłem wzdłuż pól uprawnych, a następnie obok
terenów ćwiczeniowych szwedzkiej armii, aż po 20km dotarłem do pierwszego
punktu mojej wyprawy – Ales stenar. Do pewnego momentu dobrze oznakowana droga
turystyczna wiła się między domkami, aż nagle przy punkcie oznaczającym parking
dla rowerów zacinała mocno pod górę. Podjazd stanowił nie lada wyzwanie, ale na
szczycie czekała nagroda. Ales stenar to bowiem coś na kształt brytyjskiego
Stonehenge, a dokładniej 59 głazów ułożonych w kształt łodzi wikingów.
Ales stenar |
Podobnie jak w przypadku budowli w
Anglii, spekuluje się kiedy i po co dokładnie owe głazy się tam znalazły. Czy
był to grobowiec kogoś ważnego, obserwatorium astronomiczne, zegar słoneczny
czy miejsce uprawiania obrządków religijnych, nie udało się jednoznacznie
stwierdzić. Znamienne, iż każdego kamienia można dotknąć, chłonąc niesamowitą
atmosferę tego miejsca. Stonehenge obserwuje się z pewnej odległości. Byłem tam
dłuższą chwilę, a że minęła ledwo godzina 8:00, nikt mi nie przeszkadzał, bo
chyba nikt nie przyjeżdża zwiedzać tego miejsca o tak nieludzkiej porze. Po
małej sesji zdjęciowej, udałem się do pobliskiej wioski rybackiej, gdzie
pierwszy raz zobaczyłem tak naprawdę Bałtyk od drugiej strony. Klimat miejsca
był niezły, ale tak śmierdziało rybami, że długo tam nie zabawiłem, obierając
kurs powrotny do Ystad.
Jadąc sobie spokojnie pustą drogą,
zobaczyłem nagle fajny widoczek, który postanowiłem sfotografować. Niestety
postanowiłem to uczynić bez zatrzymywania się i w momencie pstrykania zdjęcia
trzymałem kierownicę jedną ręką. Skutek był taki, że na chwilę straciłem
panowanie nad rowerem, zjechałem z krawędzi jezdni, po czym musiałem szybko
kontrować, żeby nie wpaść do rowu. Na szczęście rower udało się wyprowadzić na
właściwy tor, ale chwilę później jechało mi się dosyć ciężko… Najgorszy
scenariusz się spełnił. Spadając z krawędzi jedni, a następnie najeżdżając na
nią ponownie pod kątem złapałem gumę… w środku pola. Do Ystad miałem 10km, a
przed sobą tylko jedno gospodarstwo, do którego się udałem w nadziei pożyczenia
wiadra z wodą, aby znaleźć dziurę w dętce. Już nawet zdążyłem się nauczyć po
szwedzku jak się mówi „wiadro z wodą”. Przed wjazdem na teren posesji stały dwa
samochody, więc uznałem, że ktoś będzie w domu. Nic podobnego. Ani w domu, ani
w stodole. Żywego ducha! Znalazłem więc kawałek równego terenu i zabrałem się
za naprawę koła „na sucho”. Okazało się, że miałem dwie dziury w jednym kole. Dobrze
jednak, że było to koło przednie, niczym nie obciążone. Szybko poradziłem sobie
z problemem przy pomocy łatek i po około 30 minutach ruszyłem w dalszą drogę. Pomyślałem,
że nieźle się zaczęło. Chociaż jak miało się coś niesmacznego dziać, to lepiej
na początku niż później…cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz