Kiedy ponownie znalazłem się w
Ystad, nie zatrzymywałem się na zwiedzanie miasta, gdyż planowałem to zrobić w
drodze powrotnej. Jechałem więc dalej na zachód i przed oczami miałem twarz
celniczki z rana, która mówiła coś, że tego dnia wiało… i to z zachodu, czyli
prosto we mnie. Po kolejnych 10km łzy wyciskane przez wiatr same spływały mi po
twarzy. Sytuację poprawiały nieco okulary przeciwsłoneczne, chociaż nie lubię
ich używać podczas jazdy i szybko z tej opcji zrezygnowałem. Oddalałem się co
prawda od linii brzegowej, ale to niewiele dawało. Tuż za miastem,
nieoczekiwanie zgubiłem właściwą drogę. Znaki kierowały mnie na autostradę, a
tam jazda rowerem jest zabroniona. Wybrałem więc zjazd z szosy, który prowadził
mnie prosto do labiryntu domków jednorodzinnych. Błądząc po krętych uliczkach
postanowiłem poprosić o pomoc starszego człowieka, który akurat kosił trawę. Po
chwili gość przyniósł z domu dużą mapę i objaśnił mi trasę. Mówił dobrze po
angielsku, więc szybko odkryłem gdzie popełniłem błąd i wróciłem na właściwy
szlak. Niedługo potem napotkałem jeszcze na grupę kilku osób i utwierdziłem
się, że na pewno jadę we właściwym kierunku. Uśmiechnięci Szwedzi pokazali mi
tę samą drogę, co starszy pan przed momentem. Tym razem komunikacja przebiegła
bardziej na migi, ale mimo wszystko cel został osiągnięty. Jechałem tam, gdzie
powinienem.
Na wjeździe do miasta docelowego |
Droga nr 101 w kierunku Malmö, wiodła wzdłuż
pól uprawnych i była właściwie niczym nie osłonięta, przez co dmuchało jeszcze
bardziej. Wiało tak mocno, że musiałem układać rower pod kątem, aby wiatr podczas
bocznych podmuchów nie zrzucił mnie z siodełka lub nie wepchnął razem z rowerem
do rowu przy drodze. Niespodzianie minął mnie radiowóz, który zatrzymał się
kilka metrów przede mną. Ku mojemu zdziwieniu policjanci chcieli mi… pomóc.
Najpierw pytali jak sobie radzę pomimo strasznego wiatru, a następnie
proponowali podwiezienie do Malmö. Odpowiedziałem, że główny cel mojego
przyjazdu do Szwecji to jednak jazda na rowerze w jakichkolwiek warunkach, dlatego pozostało
podziękować za pomoc. Po chwili ponowili propozycję, ale nie dałem się namówić.
Kiedy odjechali, przez kolejne kilka minut nie mogłem wyjść z osłupienia. Jechałem
dalej, ale krajobraz się nie zmieniał i wiatr nie ustawał. Szosa, po której jechałem
nadal przecinała otwarte pola rzepaku. Chwilami, zwłaszcza pod górkę musiałem
prowadzić rower, bo nie byłem w stanie podjechać. Ani siłowo, ani technicznie.
Po prostu się nie dało. Jadąc z górki natomiast, siła wiatru hamowała mnie na tyle
skutecznie, że bez mocnego nacisku na pedały niemal stałem w miejscu. Raz się
nawet zatrzymałem, bo nie wierzyłem że to możliwe i przestałem pedałować… Dało
się! Faktycznie, wiatr zatrzymał mnie, kiedy zjeżdżałem szosą w dół…! Wreszcie
dojechałem do miejscowości Anderslöv, gdzie planowałem dłuższy postój. Jak się
okazało postój przymusowo jeszcze bardziej się wydłużał, gdyż nastąpiło
załamanie pogody i nad miejscowością przeszła nawałnica. Padał nawet grad.
Ulewę udało mi się jednak przeczekać pod wiatą na przystanku autobusowym, a
kiedy już tylko trochę kropiło, ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który ani na
chwilę nie odpuszczał, towarzyszył mi aż do samego Malmö, dokąd pozostało mi
chyba 20 najbardziej wietrznych kilometrów w historii. Po drodze minąłem
Alstad, gdzie dopompowałem koło, które kilka godzin wcześniej naprawiałem. Nie
było to konieczne, ale wciąż miałem wrażenie, że ucieka z niego powietrze. Na
szczęście, to tylko moja wyobraźnia. Przejeżdżający obok rowerzyści pozdrawiali
mnie serdecznie. Odwzajemniałem pozdrowienia i trochę się uspokoiłem, że jednak
bądź co bądź nie byłem tak do końca sam na trasie. Co mają powiedzieć
rowerzyści przemierzający tereny po wyschniętych jeziorach gdzieś z dala od
cywilizacji, albo inne pustynie… Przez chwilę rozglądałem się dookoła. Muszę
przyznać, że podczas przejazdu przez małe wioski spodziewałem się zobaczyć
kolorowe i drewniane domy w pastelowych barwach z bujnymi kwiatami na
parapetach. Zamiast tego, co kilka kilometrów mijałem większe lub mniejsze
betonowe albo wykończone klinkierem schludne posesje. Drewniana zabudowa
pozostała w małych portach jachtowych w charakterze domków letniskowych lub
chatek rybackich.
Przed samym Malmö kończyła się nudna
szosa wraz z nudnym krajobrazem pól uprawnych i rozpoczynała się rozbudowana
sieć szerokich, asfaltowych szlaków rowerowych, której łączna długość – jak
podają różne źródła – wynosi prawie 480km. Na wjeździe duża tablica
informująca, że znajduję się w mieście rowerów. Jak się okazało Malmö to także miasto
złodziei rowerów, o czym poinformował mnie jeden z rowerzystów napotkanych po
drodze. Polecił, żebym uważał i nigdy nie zostawiał roweru bez opieki, albo
chociaż bez solidnego zapięcia. W samym mieście wiatr dalej nie ustawał,
dlatego szybko postanowiłem dotrzeć do domu znajomych mojego znajomego, których
w dalszym ciągu sam nie znałem…
Mimo, iż nigdy wcześniej tam nie
byłem, mijane ulice i obiekty się zgadzały. Kilka dni wcześniej bowiem całą
trasę przejechałem w komputerze za pośrednictwem opcji google street view. To
pozwalało mi się doskonale orientować ile jeszcze pozostało mi drogi do tych
znajomych… Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce, rytuały przywitania były szybkie
i konkretne. Ja im butelkę, oni mi łóżko i po sprawie. Znajomi okazali się
Polakami, którzy 6 lat wcześniej sprzedali dobytek i wyjechali do Szwecji.
Pracowali w domu, prowadząc gabinety odnowy biologicznej. Byli jednak na tyle
zapracowani, że towarzystwa nie mogli mi dotrzymać. Jednak sam nie zostałem.
Dwaj synowie gospodarzy niemal od razu zabrali mnie na przejażdżkę rowerami po
mieście. Było to o tyle dobre, że zwiedziliśmy miejsca, gdzie żadna wycieczka
nie dociera, a w razie czego mogłem o wszystko pytać i uzyskiwałem
natychmiastowe odpowiedzi. Starszy z braci, 18-sto latek jeszcze rozgraniczał
polską rzeczywistość od nowo poznanej w Szwecji. Młodszy, który miał wtedy 14
lat, mówił już o szwedzkich królach „nasi królowie”, mimo, iż zaledwie 6 lat
wcześniej to polscy królowie byli dla niego „nasi”… Nie czepiam się! Po prostu
zaobserwowałem taki zwrot…
Nieopodal Starego Miasta w Malmö |
Ponieważ pierwszy punkt zwiedzania,
czyli Muzeum Techniki było zamknięte, pojechaliśmy do zamku Malmöhus z początku
XVI w., gdzie na dziedzińcu stał muzealny egzemplarz karetki ratującej Żydów z
obozów koncentracyjnych, poprzez transport na teren Szwecji. Przystanęliśmy
także obok odlanej z brązu makiety miasta, przedstawiającej zabudowę w roku
1600. Następnie kierowaliśmy się dalej na zachód, aż dotarliśmy nad cieśninę
Öresund, gdzie na pierwszy plan wysuwał się most Öresundsbron, łączący Kopenhagę i Malmö o długości niemal 8km. W
tle rysował się słaby zarys duńskiej stolicy, która podobno wygląda lepiej wraz
z nastaniem zmierzchu. Do tego momentu było jeszcze jednak daleko, więc widok,
jaki zastaliśmy musiał mi wystarczyć. Ponieważ tuż przy brzegu wciąż mocno
wiało, opuściliśmy piękny punkt widokowy i udaliśmy się w kierunku Starego
Miasta. Po drodze minęliśmy najwyższy w mieście (jeden z najwyższych w Europie)
budynek mieszkalno-biurowy, Turning Torso. Niesamowita konstrukcja o wysokości
190m góruje nad miastem już od ponad 10 lat. Z ostatniego piętra musi się
rozciągać niezła panorama, jednak wstęp do budynku mają tylko mieszkańcy i
pracownicy biur. Kilka obrotów korbą dalej dotarliśmy na rynek, gdzie na środku
placu nieopodal budynku ratusza dumnie stał pomnik króla Karola X Gustawa,
który przez większość swojego krótkiego życia (zmarł w wieku 37 lat)
zaangażowany był w działania wojenne, m.in. z Polską i Danią. Rynek w mieście to
strefa piesza, dlatego po sugestii moich nowych kolegów nie narażając się na
mandat prowadziliśmy swoje rowery. Naokoło natomiast innych rowerów były wręcz
całe stosy, zaparkowane jeden obok drugiego. Widok trochę przypominał Holandię,
ale jednak ilościowo równać się z nią nie mógł. Nawet nie myśleliśmy, żeby
przystanąć i napić się czegoś w kawiarence na rynku. Ceny podobno są kosmiczne,
nawet dla nich… a przecież to już miejscowi.
Wracając do miejsca zakwaterowania
minęliśmy jeszcze ciekawą architektonicznie stację metra, po czym udaliśmy się
na kolację. 127 przejechanych tego dnia kilometrów mocno dało mi się we znaki,
głównie przez wiatr, którego prędkość jak się okazało dochodziła chwilami nawet
do 70km/h. Przy stole poczęstowano mnie rybą i słodkim chlebem smarowanym słoną
margaryną. Po prostu oni tak jedzą, więc i ja postanowiłem spróbować. Ciekawe
połączenie, chociaż dziwnie wyglądało, smakowało naprawdę nieźle. Resztę
wieczoru wypełniło mi udzielanie wskazówek gry na perkusji młodszemu z braci.
Siedzieliśmy i łupaliśmy w elektroniczne bębny do godziny 23, kiedy to należało
położyć się spać, bo on następnego dnia szedł do szkoły, a ja musiałem wracać
do Ystad… cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz