piątek, 7 października 2016

Wyprawa do południowej Szwecji cz.2



Kiedy ponownie znalazłem się w Ystad, nie zatrzymywałem się na zwiedzanie miasta, gdyż planowałem to zrobić w drodze powrotnej. Jechałem więc dalej na zachód i przed oczami miałem twarz celniczki z rana, która mówiła coś, że tego dnia wiało… i to z zachodu, czyli prosto we mnie. Po kolejnych 10km łzy wyciskane przez wiatr same spływały mi po twarzy. Sytuację poprawiały nieco okulary przeciwsłoneczne, chociaż nie lubię ich używać podczas jazdy i szybko z tej opcji zrezygnowałem. Oddalałem się co prawda od linii brzegowej, ale to niewiele dawało. Tuż za miastem, nieoczekiwanie zgubiłem właściwą drogę. Znaki kierowały mnie na autostradę, a tam jazda rowerem jest zabroniona. Wybrałem więc zjazd z szosy, który prowadził mnie prosto do labiryntu domków jednorodzinnych. Błądząc po krętych uliczkach postanowiłem poprosić o pomoc starszego człowieka, który akurat kosił trawę. Po chwili gość przyniósł z domu dużą mapę i objaśnił mi trasę. Mówił dobrze po angielsku, więc szybko odkryłem gdzie popełniłem błąd i wróciłem na właściwy szlak. Niedługo potem napotkałem jeszcze na grupę kilku osób i utwierdziłem się, że na pewno jadę we właściwym kierunku. Uśmiechnięci Szwedzi pokazali mi tę samą drogę, co starszy pan przed momentem. Tym razem komunikacja przebiegła bardziej na migi, ale mimo wszystko cel został osiągnięty. Jechałem tam, gdzie powinienem.

Na wjeździe do miasta docelowego

 Droga nr 101 w kierunku Malmö, wiodła wzdłuż pól uprawnych i była właściwie niczym nie osłonięta, przez co dmuchało jeszcze bardziej. Wiało tak mocno, że musiałem układać rower pod kątem, aby wiatr podczas bocznych podmuchów nie zrzucił mnie z siodełka lub nie wepchnął razem z rowerem do rowu przy drodze. Niespodzianie minął mnie radiowóz, który zatrzymał się kilka metrów przede mną. Ku mojemu zdziwieniu policjanci chcieli mi… pomóc. Najpierw pytali jak sobie radzę pomimo strasznego wiatru, a następnie proponowali podwiezienie do Malmö. Odpowiedziałem, że główny cel mojego przyjazdu do Szwecji to jednak jazda na rowerze w jakichkolwiek warunkach, dlatego pozostało podziękować za pomoc. Po chwili ponowili propozycję, ale nie dałem się namówić. Kiedy odjechali, przez kolejne kilka minut nie mogłem wyjść z osłupienia. Jechałem dalej, ale krajobraz się nie zmieniał i wiatr nie ustawał. Szosa, po której jechałem nadal przecinała otwarte pola rzepaku. Chwilami, zwłaszcza pod górkę musiałem prowadzić rower, bo nie byłem w stanie podjechać. Ani siłowo, ani technicznie. Po prostu się nie dało. Jadąc z górki  natomiast, siła wiatru hamowała mnie na tyle skutecznie, że bez mocnego nacisku na pedały niemal stałem w miejscu. Raz się nawet zatrzymałem, bo nie wierzyłem że to możliwe i przestałem pedałować… Dało się! Faktycznie, wiatr zatrzymał mnie, kiedy zjeżdżałem szosą w dół…! Wreszcie dojechałem do miejscowości Anderslöv, gdzie planowałem dłuższy postój. Jak się okazało postój przymusowo jeszcze bardziej się wydłużał, gdyż nastąpiło załamanie pogody i nad miejscowością przeszła nawałnica. Padał nawet grad. Ulewę udało mi się jednak przeczekać pod wiatą na przystanku autobusowym, a kiedy już tylko trochę kropiło, ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który ani na chwilę nie odpuszczał, towarzyszył mi aż do samego Malmö, dokąd pozostało mi chyba 20 najbardziej wietrznych kilometrów w historii. Po drodze minąłem Alstad, gdzie dopompowałem koło, które kilka godzin wcześniej naprawiałem. Nie było to konieczne, ale wciąż miałem wrażenie, że ucieka z niego powietrze. Na szczęście, to tylko moja wyobraźnia. Przejeżdżający obok rowerzyści pozdrawiali mnie serdecznie. Odwzajemniałem pozdrowienia i trochę się uspokoiłem, że jednak bądź co bądź nie byłem tak do końca sam na trasie. Co mają powiedzieć rowerzyści przemierzający tereny po wyschniętych jeziorach gdzieś z dala od cywilizacji, albo inne pustynie… Przez chwilę rozglądałem się dookoła. Muszę przyznać, że podczas przejazdu przez małe wioski spodziewałem się zobaczyć kolorowe i drewniane domy w pastelowych barwach z bujnymi kwiatami na parapetach. Zamiast tego, co kilka kilometrów mijałem większe lub mniejsze betonowe albo wykończone klinkierem schludne posesje. Drewniana zabudowa pozostała w małych portach jachtowych w charakterze domków letniskowych lub chatek rybackich.
Przed samym Malmö kończyła się nudna szosa wraz z nudnym krajobrazem pól uprawnych i rozpoczynała się rozbudowana sieć szerokich, asfaltowych szlaków rowerowych, której łączna długość – jak podają różne źródła – wynosi prawie 480km. Na wjeździe duża tablica informująca, że znajduję się w mieście rowerów. Jak się okazało Malmö to także miasto złodziei rowerów, o czym poinformował mnie jeden z rowerzystów napotkanych po drodze. Polecił, żebym uważał i nigdy nie zostawiał roweru bez opieki, albo chociaż bez solidnego zapięcia. W samym mieście wiatr dalej nie ustawał, dlatego szybko postanowiłem dotrzeć do domu znajomych mojego znajomego, których w dalszym ciągu sam nie znałem…


Mimo, iż nigdy wcześniej tam nie byłem, mijane ulice i obiekty się zgadzały. Kilka dni wcześniej bowiem całą trasę przejechałem w komputerze za pośrednictwem opcji google street view. To pozwalało mi się doskonale orientować ile jeszcze pozostało mi drogi do tych znajomych… Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce, rytuały przywitania były szybkie i konkretne. Ja im butelkę, oni mi łóżko i po sprawie. Znajomi okazali się Polakami, którzy 6 lat wcześniej sprzedali dobytek i wyjechali do Szwecji. Pracowali w domu, prowadząc gabinety odnowy biologicznej. Byli jednak na tyle zapracowani, że towarzystwa nie mogli mi dotrzymać. Jednak sam nie zostałem. Dwaj synowie gospodarzy niemal od razu zabrali mnie na przejażdżkę rowerami po mieście. Było to o tyle dobre, że zwiedziliśmy miejsca, gdzie żadna wycieczka nie dociera, a w razie czego mogłem o wszystko pytać i uzyskiwałem natychmiastowe odpowiedzi. Starszy z braci, 18-sto latek jeszcze rozgraniczał polską rzeczywistość od nowo poznanej w Szwecji. Młodszy, który miał wtedy 14 lat, mówił już o szwedzkich królach „nasi królowie”, mimo, iż zaledwie 6 lat wcześniej to polscy królowie byli dla niego „nasi”… Nie czepiam się! Po prostu zaobserwowałem taki zwrot…
Nieopodal Starego Miasta w Malmö
Ponieważ pierwszy punkt zwiedzania, czyli Muzeum Techniki było zamknięte, pojechaliśmy do zamku Malmöhus z początku XVI w., gdzie na dziedzińcu stał muzealny egzemplarz karetki ratującej Żydów z obozów koncentracyjnych, poprzez transport na teren Szwecji. Przystanęliśmy także obok odlanej z brązu makiety miasta, przedstawiającej zabudowę w roku 1600. Następnie kierowaliśmy się dalej na zachód, aż dotarliśmy nad cieśninę Öresund, gdzie na pierwszy plan wysuwał się most Öresundsbron, łączący Kopenhagę i Malmö o długości niemal 8km. W tle rysował się słaby zarys duńskiej stolicy, która podobno wygląda lepiej wraz z nastaniem zmierzchu. Do tego momentu było jeszcze jednak daleko, więc widok, jaki zastaliśmy musiał mi wystarczyć. Ponieważ tuż przy brzegu wciąż mocno wiało, opuściliśmy piękny punkt widokowy i udaliśmy się w kierunku Starego Miasta. Po drodze minęliśmy najwyższy w mieście (jeden z najwyższych w Europie) budynek mieszkalno-biurowy, Turning Torso. Niesamowita konstrukcja o wysokości 190m góruje nad miastem już od ponad 10 lat. Z ostatniego piętra musi się rozciągać niezła panorama, jednak wstęp do budynku mają tylko mieszkańcy i pracownicy biur. Kilka obrotów korbą dalej dotarliśmy na rynek, gdzie na środku placu nieopodal budynku ratusza dumnie stał pomnik króla Karola X Gustawa, który przez większość swojego krótkiego życia (zmarł w wieku 37 lat) zaangażowany był w działania wojenne, m.in. z Polską i Danią. Rynek w mieście to strefa piesza, dlatego po sugestii moich nowych kolegów nie narażając się na mandat prowadziliśmy swoje rowery. Naokoło natomiast innych rowerów były wręcz całe stosy, zaparkowane jeden obok drugiego. Widok trochę przypominał Holandię, ale jednak ilościowo równać się z nią nie mógł. Nawet nie myśleliśmy, żeby przystanąć i napić się czegoś w kawiarence na rynku. Ceny podobno są kosmiczne, nawet dla nich… a przecież to już miejscowi.

Turning Torso
Rowery na Starym Mieście
  Wracając do miejsca zakwaterowania minęliśmy jeszcze ciekawą architektonicznie stację metra, po czym udaliśmy się na kolację. 127 przejechanych tego dnia kilometrów mocno dało mi się we znaki, głównie przez wiatr, którego prędkość jak się okazało dochodziła chwilami nawet do 70km/h. Przy stole poczęstowano mnie rybą i słodkim chlebem smarowanym słoną margaryną. Po prostu oni tak jedzą, więc i ja postanowiłem spróbować. Ciekawe połączenie, chociaż dziwnie wyglądało, smakowało naprawdę nieźle. Resztę wieczoru wypełniło mi udzielanie wskazówek gry na perkusji młodszemu z braci. Siedzieliśmy i łupaliśmy w elektroniczne bębny do godziny 23, kiedy to należało położyć się spać, bo on następnego dnia szedł do szkoły, a ja musiałem wracać do Ystad… cdn.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz