sobota, 29 października 2016

Wyprawa dookoła Karkonoszy - Czechy... cz.1



          Dlaczego Karkonosze? Może dlatego, że z tytułu posiadania rodziny w tamtych okolicach, jeździłem tam od dziecka. Najpierw jako pieszy turysta, potem jako narciarz. Nigdy jednak na rowerze… Ponieważ jak już powszechnie wiadomo, lubię trasy formować w pętle, żeby nie wracać z miejsc docelowych po swoich śladach, planując objazd Karkonoszy, oczywistym było wytyczenie na mapie czegoś w rodzaju okręgu, chociaż śladowi mojego przejazdu do kręgu sporo brakowało. Planowałem to od dawna. Mało tego, nie planowałem tego wyjazdu sam… co więcej, zaczął się niespodziewanie tak oddalać w czasie, że pewnego dnia straciłem nadzieję czy w ogóle uda się do niego doprowadzić. Na szczęście udało się, chociaż nie do końca tak, jak sobie wymyśliłem. Po pierwsze, musiałem jechać sam. Mój kilka miesięcy wcześniej poznany towarzysz okazjonalnych wycieczek rowerowych był bardzo chętny na wyjazd, ale plany nieco pokrzyżowały inne czynniki, o których nie trzeba wspominać. Ja się jednak zaparłem. Trafił się akurat tydzień, kiedy mogłem skorzystać z kilku dni urlopu i bez stresu pojechać do Czech z rowerem. Czech, które znałem jeszcze z czasów szczelnych granic, słodkich Lentilków i dużego Rizka z frytkami, który podobno kosztował grosze… Co prawda moje upodobania smakowe od tamtej pory się nieco zmieniły, ale przekonałem się, że ceny nadal bardziej zapraszają niż odstraszają. Jak dobrze, że Czesi nie zdecydowali się na przyjęcie waluty EURO. Wydawanie koron, jakoś mniej doskwiera…
Polana Jakuszycka
          Kiedy już wiedziałem, że wyjazd dojdzie do skutku, wytyczyłem szybko trasę i rozpocząłem pakowanie. W sumie, to miały być tylko dwa dni, więc za dużo nie było potrzeby ze sobą zabierać. W sakwach był jeszcze luz, ale planowałem zaopatrzyć się w kilka rodzajów czeskiego piwa i przywieźć je ze sobą do domu. Plan oczywiście spalił na panewce, (a wszystko przez niskie ceny w barach i restauracjach), ale nie uprzedzajmy faktów. Za pomocą sieci, zarezerwowałem pokój w pensjonacie. W grę wchodził jeszcze namiot, jednak cena noclegu ze śniadaniem w okolicach 8 EUR przekonała mnie, że nie potrzeba targać ze sobą zbędnego balastu. Wiedziałem już, dokąd mam jechać. Pozostawało… jechać! Spakowałem zatem rower do samochodu (tak, do środka) i wyruszyłem. Z początku plan był taki, aby dotrzeć do Jeleniej Góry, bezpośrednio z samochodu wsiadać na rower i sterować na granicę w Jakuszycach. Na szczęście w porę zrozumiałem, że po to mam kilka dni wolnego, żeby bardziej rozłożyć sobie wyjazd w czasie. Ponieważ niezawodna rodzinka zapewniła mi nocleg i parking, po sześciu godzinach od wyjazdu z domu zjawiłem się u nich, meldując na wstępie, że… nie mam koron… Problem udało się szybko rozwiązać, chociaż nie zawsze jest to takie pewne. Okazuje się, że w rejonach przygranicznych często brakuje czeskiej waluty w kantorach. Po rozwiązaniu problemu walutowego, oddałem się rodzinnym, niczym nie skrępowanym dyskusjom o nieokiełznanej do tej pory szerokiej tematyce…
          Nazajutrz, ok. godz. 9:00, byłem gotów do drogi. Domownicy jeszcze spali, więc szybko zjadłem lekkie śniadanie i wyruszyłem na trasę. Nie pamiętam ile razy dzień wcześniej sprawdzałem prognozę pogody, ale nie zapowiadało się na to, co mnie spotkało niedługo przed granicą. Jelenia Góra także jeszcze spała, gdy wyjeżdżałem. Było to o tyle zrozumiałe, że dzień wyjazdu wypadał w sobotę. Szybko dotarłem do Piechowic, a następnie do Szklarskiej Poręby, skąd rozpoczęła się wspinaczka. I tak myślałem, że będzie gorzej. Jeżdżąc tamtędy samochodem kilka lat wcześniej, spodziewałem się ciężkich podjazdów. Tymczasem na Polanę Jakuszycką dotarłem w miarę bezboleśnie. Nie wiem czy to zasługa kondycji, czy też emocji i radości z samej jazdy w tamtych miejscach. Na Polanie zjadłem drugie śniadanie, kiedy to nadciągnęła mgła i zaczęło lać. Wiedziałem, że pogoda w górach potrafi się często zmieniać, ale tym razem nie chciała. Postanowiłem szybko przekroczyć granicę, żeby nie myśleć o odwrocie. Jak już będę w Czechach, rzecz jasna będę kontynuować… Do granicy było jeszcze lekko pod górę, a potem już tylko ostry spadek. Jechałem pod wiatr. Deszcz, z każdą minutą się nasilał, atakował mnie od przodu. W niesamowitym tempie nabierałem prędkości. To głównie zasługa obciążonego sakwami roweru i sporego nachylenia terenu. Kilka sekund i na liczniku 50km/h. Po chwili zaczęło zarzucać tyłem, więc dawałem po hamulcach. Kiedy zwolniłem do 15km/h, zwalniałem manetkę i pozwalałem, aby rower znowu się rozpędzał. Jednak nie na długo. Ponownie po kilku sekundach licznik pokazywał 50km/h, a ja z trudem łapałem równowagę. Myślałem wtedy o Szwecji, kiedy jechałem pod wiatr i jednak dałem radę. Teraz też nic nie mogło mnie zatrzymać. Jak się okazało, zatrzymać się było wyjątkowo ciężko, bo hamulce V-brake zanim dotarłem do Harrachova były kompletnie zużyte… a Harrachov to pierwsza miejscowość za granicą. Tam też ubrałem się cieplej. Wykręciłem płaszcz przeciwdeszczowy i ruszyłem w dalszą drogę… w dół. Następne były Rokytnice nad Jizerou i Jablonec, gdzie uczyłem się jeździć na nartach jakieś dziesięć lat wcześniej. Tym razem jednak wioski narciarskie spływały wodą. Cały czas jechałem wzdłuż rzeki Jizera i zastanawiałem się, czy szosa, po której jadę nie ma aby na swojej powierzchni więcej wody. Kiedy dotarłem do Vrchlabi, przyszedł czas na dłuższy postój. Zjadłem kolejny posiłek i odnotowałem, że za około godzinę powinienem być na miejscu. Zbliżała się godz. 14:00. Deszcz nieco zmalał. Dziękowałem sobie za wybór opcji noclegu w pensjonacie, a nie w namiocie. Chowałem się co rusz na przystankach autobusowych, żeby przeczekać większe nasilenia deszczu. Jak na ironię, mimo iż moja trasa prowadziła raczej w dół, czyli w większości były to zjazdy, wyczekiwałem czegoś zupełnie przeciwnego. Ogarniał mnie pełny spokój, kiedy widziałem przed sobą kolejny podjazd… nawet jeśli był spory. Nie miałem przecież hamulców. Dlatego każdy zjazd był katorgą. Co chwilę bowiem musiałem osuwać się na ramę i mocno obciążony rower hamować… butami!!! Nie było innego sposobu. 
Pension Baron
      Wreszcie dotarłem do miejsca noclegu. Pension Baron oferował pokój z łazienką, wi-fi, mały bar, salę telewizyjną i coś do jedzenia na ciepło oraz – co najważniejsze – bezpieczne miejsce na przechowanie roweru. Szef obiektu okazał się bardzo rozmownym i uczynnym człowiekiem. I tu znowu przekonałem się, że Czechy to był dobry wybór. Ja mówiłem po polsku, on po czesku i rozumieliśmy się doskonale. Oczywiście obaj używaliśmy prostego języka i „drukowanych” liter w wymowie, aby na pewno się zrozumieć. Jednak dzięki tym zabiegom porozumiewaliśmy się bez problemu. Nareszcie zjadłem Smażony ser, wypijając przy tym dwa kufle pysznego czeskiego piwa. Po odstawieniu roweru w bezpieczne miejsce, postanowiłem sprawdzić stan mojego ekwipunku. Obawiałem się najgorszego. Deszcz nie dawał za wygraną przez całą drogę. Wyszło tego dnia jakieś 80km. Po przekroczeniu progu pensjonatu nie miałem na sobie suchego punktu. Woda z butów tryskała na boki przy każdym zetknięciu się z powierzchnią podłogi. A jednak… z sakw wyjąłem suche rzeczy na przebranie. Z powodu poru roku, czyli lata, wszystko co mokre musiałem suszyć na wieszakach korzystając z przeciągu z pokoju. Jednak to, co miałem zapakowane było idealnie suche. Zrozumiałem, że dobry sprzęt, to nieodzowna część każdej wyprawy, tak jak i pogoda…. Jakakolwiek by nie była! Patrząc w tamtej chwili na deszcz za oknem, po sześciu godzinach spędzonych w siodełku, pozostało tylko się z tego śmiać… Ponieważ gości było niewielu i wszyscy szybko kończyli dzień, do późnych godzin wieczornych rozmawiałem z kierownikiem obiektu o sprawach bieżących i trochę dalszych. Wreszcie, ok. godziny 22:30, postanowiliśmy pójść spać.

Serce Pensjonatu Baron

 


piątek, 21 października 2016

Nadal wstydzisz się jeździć w kasku?

     Jak w tytule... Ile osób nie lubi jeździć w kasku? Tego dokładnie nie wiadomo, bo nikt nie jest w stanie takich badań przeprowadzić. Ja osobiście staram się go nie zdejmować podczas jazdy rowerem, chociaż w bardzo upalne dni nieco mi przeszkadza. Zamieniam go wtedy na czapkę z daszkiem. Chociaż jeździ się wygodniej, to uczucia pozostają mieszane. Ileż to już artykułów, dyskusji i opinii przeczytałem na ten temat... Większość kwitowana była stwierdzeniem, że kask w sumie tak naprawdę przecież nie chroni, więc po co go zakładać? Jeżeli nie posiadamy wersji full-face do ekstremalnego rowerowania, z chwilą, gdy lecimy przez przednie koło na twarz kask zdaje się niewiele nam pomoże. Ok, jak lecimy na głowę, to można się tak obrócić (jak wystarczy czasu), żeby to kask pierwszy spotkał się z przeszkodą, a nie kawałek tej głowy. Zdaje to egzamin zwłaszcza przy upadku na tył głowy. Kask amortyzuje nam wówczas np. uderzenie o krawężnik. Osobiście jestem za jazdą w kasku, chociaż za wiele innych szczególnych funkcji ochronnych się nie dopatrzyłem. No, może poza siatką z przodu w otworach wentylacyjnych. Ja mam akurat taką wersję. To niby ma chronić przed żarliwymi owadami, żeby nie wplątały się we włosy i nie użarły nas w głowę. Widocznie ktoś tego doświadczył, skoro zostało to wprowadzone do obiegu.   
     A co z tymi, którzy rezygnują z jazdy w kasku, bo najzwyczajniej się wstydzą w nim pokazać? To jest dopiero argument... Dla takich mam przykład kasku, dzięki któremu przemyślą sprawę raz jeszcze. Każdy, kto myśli, że wygląda w kasku nie jak człowiek, może spróbować przymierzyć najnowszy model pewnej dwójki architektów i wyglądać jak... ludzik z LEGO... Chyba osobiście wolę tradycyjne kaski...

 

     Jak się okazuje, kask przypominający włosy ludzika LEGO na pierwszy rzut oka wydaje się żartem, marketingową zagrywką lub kolejnym gadżetem,  ale za jego powstaniem stoją jak najbardziej poważne badania i troska o bezpieczeństwo młodzieży. Twórcy projektu, Simon Higby i Clara Prior, pracujący na co dzień w duńskim i szwedzkim oddziale agencji reklamowej DDB, przeprowadzili ankietę, z której wynika, że 44 proc. dzieci nie używa kasków podczas jazdy na rowerze, a co 5 godzin któreś z nich doznaje urazu głowy na skutek upadku. Lego-kask ma pomóc w poprawieniu tych statystyk, gdyż zdaniem pomysłodawców, dzieci znacznie chętniej będą zakładały takie zabawne i estetyczne ochronne nakrycie głowy, niż zwyczajny kask. Widać dzieci postrzegają obciach na głowie nieco inaczej... Na razie powstał jeden prototypowy egzemplarz kasku. Duńska firma MOEF, która pomogła we wcieleniu w życie projektu, użyła do tego drukarki 3D. Sądząc po wielkim zainteresowaniu internautów takim kaskiem, możemy spodziewać się seryjnej produkcji.

 I co? Nadal się ktoś wstydzi jeździć w kasku...?

    
.

sobota, 15 października 2016

Wyprawa do południowej Szwecji cz.3


       Nazajutrz, zjedliśmy wspólne śniadanie. Chłopaki poszli do szkoły, pierwsi klienci zabiegów upiększania ciała zaczęli się zgłaszać, więc nie chcąc przeszkadzać napełniłem bidony i małe butelki wodą z kranu i sterowałem do wyjścia. W Szwecji można taką wodę  spokojnie pić, w czym utwierdził mnie jeszcze gospodarz. Żegnając mnie, zapraszał ponownie do siebie, chociaż oboje wiedzieliśmy, że więcej raczej na siebie nie trafimy. Tak czy inaczej, było to miłe z jego strony. Opuszczałem Malmö i prawie do miejscowości Alstad wracałem niemalże po swoich śladach. Nie sądziłem tylko, że tego dnia zobaczę tyle interesujących rzeczy na swojej trasie. Na szczęście nie wiało już tak mocno jak poprzedniego dnia, a jeśli już, wiatr miałem w plecy, więc jechało się świetnie. Krótko przed Alstad odbiłem na południe i drogą nr 108 podążałem w kierunku Trelleborga. 

Autostrada rowerowa nr 108 do Trelleborga




Co jakiś czas słońce przesłaniały chmury, ale było to nieporównywalnie lepsze niż jazda w pełnym słońcu czy strugach deszczu. Wiatr prawie uniemożliwiał jazdę, ale żar lejący się z nieba i wypełnione po brzegi sakwy to też niebyt dobre połączenie. W Trelleborgu zatrzymałem się na drugie śniadanie obok przystanku autobusowego. Przegryzając kanapkę obserwowałem jak miasto powoli się budzi. Z nowym zapasem sił podążałem w stronę centrum i potem w kierunku Ystad, drogą wzdłuż deptaku przechodzącego przez środek miasta. Wąskie uliczki z charakterystyczną skandynawską niską zabudową. Tak w skrócie wygląda Trelleborg. Aby nie łamać przepisów, niektóre odcinki (podobnie jak na starówce w Malmö) lepiej pokonać piechotą. Spacerując wzdłuż ulicy z rowerem przy boku, dostrzegłem niecodzienną rzeźbę z brązu - kilka pań ściśniętych na małej powierzchni zasłoniętych prawie w całości parasolkami, po których nieustannie spływała woda. 

Efekt jest naprawdę niezwykły, gdyż nieruchoma rzeźba wydawała się być w ruchu.

Opuściłem Trelleborg i pojechałem na wschód piękną, asfaltową ścieżką rowerową wzdłuż drogi nr 9. Po lewej pola, po prawej Bałtyk, ale od tej drugiej strony i co dziwne, nie wiało tak mocno, mimo bliskości morza. O krajobrazie południowej Szwecji można powiedzieć jedno, o czym już wspomniałem wcześniej. Jest po prostu nudny. Jednak pośród pól uprawnych co jakiś czas napotykałem na pewne smaczki. Urokliwe wioski, kryły w sobie małe i ciekawe dla oka niespodzianki. Przystanie jachtowe, gdzie żaglówki tworzyły specyficzny klimat tych miejsc, chociaż niekiedy trzeba było zatkać nos, bo obecność świeżo złowionych ryb na stacjonujących kutrach dawała o sobie znać. W Smygehamn czekała mnie niespodzianka. Zostawiłem na chwilę rower i na pieszo zwiedzałem okolicę. Tak oto znalazłem się na Smygehuk, czyli najbardziej na południe wysuniętym punkcie Szwecji. Super! Dalej na południe już nie da się dotrzeć. Na tarasie widokowym oczywiście drogowskaz, wskazujący kierunki i odległości do kilku europejskich stolic. Kilka metrów dalej natrafiłem na kopiec nagrobny o wysokości 2,5m z epoki Brązu.  

Kamienna budowla była w rzeczywistości ogromnym piecem, gdzie  palono ciała zmarłych. Przy wyjeździe z przystani był jeszcze jeden punkt, który przyciągał moją uwagę. To pomnik dzikiej gęsi Akki z bajki pt. ”Cudowna podróż”. Ktoś pamięta tą bajkę???. Fotografowałem zasłużoną gęś i naszła mnie refleksja, na ile istotna musi być Akka w kulturze Szwedów, że doczekała się pomnika. 

Podążając wciąż w kierunku wschodnim, z każdym kilometrem coraz bardziej  zazdrościłem miejscowym infrastruktury rowerowej. W pewnym momencie minąłem coś, co wyglądało na fragment ściany starego kościoła. Znajdowała się ona tuż przy drodze dla rowerów, a zaraz za nią już tylko urwisko i w dole plaża. Niestety nie mogłem doczytać po jakiej budowli jest to pozostałość, gdyż z tabliczki informacyjnej na statywie pozostał jedynie… statyw. Na myśl przyszła mi jedyna ocalała ściana kościoła w Trzęsaczu po polskiej stronie Bałtyku. Resztę świątyni w Polsce zabrało wdzierające się w ląd morze. Czymkolwiek była ta szwedzka budowla, spotkał ją podobny los. 

Uliczka w Ystad
Przystań jachtowa Smygehamn
Czasami jadąc przed siebie i skupiając się na drodze, można nie zauważyć tego, co kryje się tuż obok miejsca, przez które akurat przejeżdżamy. Kiedy myślami korzystałem już z uroków nadmorskiej plaży w Ystad, dojeżdżając do Svarte przejechałem obok kilkunastu kamieni, nie zwracając na nie specjalnej uwagi. Nagle pomyślałem: Ales stenar i dałem ostro po hamulcach. W tył zwrot i okazało się, że miałem rację. Kamienie ustawione w kształcie zbliżonym do prostokąta to Disa Ting – czyli Ales Stenar w pigułce. W tym przypadku archeologowie byli już bardziej pewni, że napotkane kamienie to forma grobowca z epoki Brązu. Mało brakowało, a ominąłbym tak interesujący obiekt. Po chwili ruszyłem na plażę, bo jak tu być po drugiej stronie Bałtyku i nie skosztować kąpieli… przynajmniej do kostek. Na więcej nie mogłem sobie pozwolić, bo woda była tak cholernie zimna, że po trzech sekundach zdrętwiały mi palce. Wybrałem więc ponadgodzinny odpoczynek na plaży, kiedy to odtworzyłem sobie w myślach cały dotychczasowy przebieg mojej wyprawy. Po godzinie i kilkunastu minutach czułem się lekko zmarznięty. Słońce, które wciąż wysuwało się bądź chowało za chmurami mówiło mi, że robi się późno, a przede mną jeszcze zwiedzanie Ystad. Wcześniej nie udało mi się zwiedzić miasta, więc teraz postanowiłem zajrzeć w samo serce, czyli na Starówkę. Ystad w porównaniu do Malmö jest bardzo małe. To w zasadzie wieś, no może małe miasteczko z burmistrzem. Także Stare Miasto jest proporcjonalnie mniejsze, chociaż wcale nie ma się czego wstydzić. Wąskie, często brukowane uliczki wśród starej i niskiej kolorowej zabudowy tworzą tam ciekawy klimat. Jednak kiedy dotarłem do serca rynku, czar prysł. Budynki zasłonięte przez rusztowania w wyniku prowadzonych prac konserwacyjnych, przywoływały na myśl wielki plac budowy. Szybko opuściłem to miejsce. Przejeżdżając obok klasztoru i kierując się bardziej do centrum, minąłem całkiem duży park. Wtedy też skojarzyłem, ze przecież byłem akurat w mieście Wallandera. Kto zna serial z komisarzem-alkoholikiem w roli głównej? Po chwili dojechałem również do budynku posterunku lokalnej policji - miejsca, w którym nagranych zostało wiele scen z tego filmu. Adresu, pod którym mieszkał filmowy Wallander jednak nie znalazłem. Żaden budynek z wyglądu nie przypominał tego z filmu… 
Ostatni punkt podróży stanowiły działa armatnie, które dumnie tkwiły przy głównej ulicy. Miały one bronić miasta przed Duńczykami, którzy w 1709 roku przybyli tam, aby je odbić, utraciwszy nieco 100 lat wcześniej. Dzięki ustawieniu armat udało się odeprzeć atak najeźdźców i to nie tylko w Ystad. Działa armatnie uratowały również klika innych miejscowości na szwedzkim wybrzeżu. Właściwie, to Ystad objechałem trzy razy. Czasu do promu było dosyć, a siedzenie na terminalu niezbyt mi się uśmiechało. Dopiero na  dwie godziny przed wypłynięciem do Świnoujścia sprawdziłem drogę dojazdową do promu i niechętnie udałem się na terminal, skąd niedługo przed północą opuściłem Szwecję.
Żal  było zostawiać za sobą  skrawek kraju, który od tak dawna chciałem zobaczyć. Z drugiej strony właśnie udało mi się to osiągnąć. Odwiedziłem kilka niezwykłych miejsc, jak Ales stenar, czy Smygehuk. Poznałem się także na fantastycznie zorganizowanej szwedzkiej infrastrukturze rowerowej. Mimo krótkiego pobytu po drugiej stronie Bałtyku, z niecierpliwością patrzę w przyszłość, aby kiedyś tam wrócić i spróbować zagarnąć trochę więcej terenu. Zobaczymy… Póki co południowa Szwecja na rowerze? Zdecydowanie tak! To coś z cyklu „Gorąco polecam”!

Sverige !!!
                   
                       Na koniec jak zwykle ślad dzięki uprzejmości Google Maps:











 

piątek, 7 października 2016

Wyprawa do południowej Szwecji cz.2



Kiedy ponownie znalazłem się w Ystad, nie zatrzymywałem się na zwiedzanie miasta, gdyż planowałem to zrobić w drodze powrotnej. Jechałem więc dalej na zachód i przed oczami miałem twarz celniczki z rana, która mówiła coś, że tego dnia wiało… i to z zachodu, czyli prosto we mnie. Po kolejnych 10km łzy wyciskane przez wiatr same spływały mi po twarzy. Sytuację poprawiały nieco okulary przeciwsłoneczne, chociaż nie lubię ich używać podczas jazdy i szybko z tej opcji zrezygnowałem. Oddalałem się co prawda od linii brzegowej, ale to niewiele dawało. Tuż za miastem, nieoczekiwanie zgubiłem właściwą drogę. Znaki kierowały mnie na autostradę, a tam jazda rowerem jest zabroniona. Wybrałem więc zjazd z szosy, który prowadził mnie prosto do labiryntu domków jednorodzinnych. Błądząc po krętych uliczkach postanowiłem poprosić o pomoc starszego człowieka, który akurat kosił trawę. Po chwili gość przyniósł z domu dużą mapę i objaśnił mi trasę. Mówił dobrze po angielsku, więc szybko odkryłem gdzie popełniłem błąd i wróciłem na właściwy szlak. Niedługo potem napotkałem jeszcze na grupę kilku osób i utwierdziłem się, że na pewno jadę we właściwym kierunku. Uśmiechnięci Szwedzi pokazali mi tę samą drogę, co starszy pan przed momentem. Tym razem komunikacja przebiegła bardziej na migi, ale mimo wszystko cel został osiągnięty. Jechałem tam, gdzie powinienem.

Na wjeździe do miasta docelowego

 Droga nr 101 w kierunku Malmö, wiodła wzdłuż pól uprawnych i była właściwie niczym nie osłonięta, przez co dmuchało jeszcze bardziej. Wiało tak mocno, że musiałem układać rower pod kątem, aby wiatr podczas bocznych podmuchów nie zrzucił mnie z siodełka lub nie wepchnął razem z rowerem do rowu przy drodze. Niespodzianie minął mnie radiowóz, który zatrzymał się kilka metrów przede mną. Ku mojemu zdziwieniu policjanci chcieli mi… pomóc. Najpierw pytali jak sobie radzę pomimo strasznego wiatru, a następnie proponowali podwiezienie do Malmö. Odpowiedziałem, że główny cel mojego przyjazdu do Szwecji to jednak jazda na rowerze w jakichkolwiek warunkach, dlatego pozostało podziękować za pomoc. Po chwili ponowili propozycję, ale nie dałem się namówić. Kiedy odjechali, przez kolejne kilka minut nie mogłem wyjść z osłupienia. Jechałem dalej, ale krajobraz się nie zmieniał i wiatr nie ustawał. Szosa, po której jechałem nadal przecinała otwarte pola rzepaku. Chwilami, zwłaszcza pod górkę musiałem prowadzić rower, bo nie byłem w stanie podjechać. Ani siłowo, ani technicznie. Po prostu się nie dało. Jadąc z górki  natomiast, siła wiatru hamowała mnie na tyle skutecznie, że bez mocnego nacisku na pedały niemal stałem w miejscu. Raz się nawet zatrzymałem, bo nie wierzyłem że to możliwe i przestałem pedałować… Dało się! Faktycznie, wiatr zatrzymał mnie, kiedy zjeżdżałem szosą w dół…! Wreszcie dojechałem do miejscowości Anderslöv, gdzie planowałem dłuższy postój. Jak się okazało postój przymusowo jeszcze bardziej się wydłużał, gdyż nastąpiło załamanie pogody i nad miejscowością przeszła nawałnica. Padał nawet grad. Ulewę udało mi się jednak przeczekać pod wiatą na przystanku autobusowym, a kiedy już tylko trochę kropiło, ruszyłem w dalszą drogę. Wiatr, który ani na chwilę nie odpuszczał, towarzyszył mi aż do samego Malmö, dokąd pozostało mi chyba 20 najbardziej wietrznych kilometrów w historii. Po drodze minąłem Alstad, gdzie dopompowałem koło, które kilka godzin wcześniej naprawiałem. Nie było to konieczne, ale wciąż miałem wrażenie, że ucieka z niego powietrze. Na szczęście, to tylko moja wyobraźnia. Przejeżdżający obok rowerzyści pozdrawiali mnie serdecznie. Odwzajemniałem pozdrowienia i trochę się uspokoiłem, że jednak bądź co bądź nie byłem tak do końca sam na trasie. Co mają powiedzieć rowerzyści przemierzający tereny po wyschniętych jeziorach gdzieś z dala od cywilizacji, albo inne pustynie… Przez chwilę rozglądałem się dookoła. Muszę przyznać, że podczas przejazdu przez małe wioski spodziewałem się zobaczyć kolorowe i drewniane domy w pastelowych barwach z bujnymi kwiatami na parapetach. Zamiast tego, co kilka kilometrów mijałem większe lub mniejsze betonowe albo wykończone klinkierem schludne posesje. Drewniana zabudowa pozostała w małych portach jachtowych w charakterze domków letniskowych lub chatek rybackich.
Przed samym Malmö kończyła się nudna szosa wraz z nudnym krajobrazem pól uprawnych i rozpoczynała się rozbudowana sieć szerokich, asfaltowych szlaków rowerowych, której łączna długość – jak podają różne źródła – wynosi prawie 480km. Na wjeździe duża tablica informująca, że znajduję się w mieście rowerów. Jak się okazało Malmö to także miasto złodziei rowerów, o czym poinformował mnie jeden z rowerzystów napotkanych po drodze. Polecił, żebym uważał i nigdy nie zostawiał roweru bez opieki, albo chociaż bez solidnego zapięcia. W samym mieście wiatr dalej nie ustawał, dlatego szybko postanowiłem dotrzeć do domu znajomych mojego znajomego, których w dalszym ciągu sam nie znałem…


Mimo, iż nigdy wcześniej tam nie byłem, mijane ulice i obiekty się zgadzały. Kilka dni wcześniej bowiem całą trasę przejechałem w komputerze za pośrednictwem opcji google street view. To pozwalało mi się doskonale orientować ile jeszcze pozostało mi drogi do tych znajomych… Kiedy wreszcie dotarłem na miejsce, rytuały przywitania były szybkie i konkretne. Ja im butelkę, oni mi łóżko i po sprawie. Znajomi okazali się Polakami, którzy 6 lat wcześniej sprzedali dobytek i wyjechali do Szwecji. Pracowali w domu, prowadząc gabinety odnowy biologicznej. Byli jednak na tyle zapracowani, że towarzystwa nie mogli mi dotrzymać. Jednak sam nie zostałem. Dwaj synowie gospodarzy niemal od razu zabrali mnie na przejażdżkę rowerami po mieście. Było to o tyle dobre, że zwiedziliśmy miejsca, gdzie żadna wycieczka nie dociera, a w razie czego mogłem o wszystko pytać i uzyskiwałem natychmiastowe odpowiedzi. Starszy z braci, 18-sto latek jeszcze rozgraniczał polską rzeczywistość od nowo poznanej w Szwecji. Młodszy, który miał wtedy 14 lat, mówił już o szwedzkich królach „nasi królowie”, mimo, iż zaledwie 6 lat wcześniej to polscy królowie byli dla niego „nasi”… Nie czepiam się! Po prostu zaobserwowałem taki zwrot…
Nieopodal Starego Miasta w Malmö
Ponieważ pierwszy punkt zwiedzania, czyli Muzeum Techniki było zamknięte, pojechaliśmy do zamku Malmöhus z początku XVI w., gdzie na dziedzińcu stał muzealny egzemplarz karetki ratującej Żydów z obozów koncentracyjnych, poprzez transport na teren Szwecji. Przystanęliśmy także obok odlanej z brązu makiety miasta, przedstawiającej zabudowę w roku 1600. Następnie kierowaliśmy się dalej na zachód, aż dotarliśmy nad cieśninę Öresund, gdzie na pierwszy plan wysuwał się most Öresundsbron, łączący Kopenhagę i Malmö o długości niemal 8km. W tle rysował się słaby zarys duńskiej stolicy, która podobno wygląda lepiej wraz z nastaniem zmierzchu. Do tego momentu było jeszcze jednak daleko, więc widok, jaki zastaliśmy musiał mi wystarczyć. Ponieważ tuż przy brzegu wciąż mocno wiało, opuściliśmy piękny punkt widokowy i udaliśmy się w kierunku Starego Miasta. Po drodze minęliśmy najwyższy w mieście (jeden z najwyższych w Europie) budynek mieszkalno-biurowy, Turning Torso. Niesamowita konstrukcja o wysokości 190m góruje nad miastem już od ponad 10 lat. Z ostatniego piętra musi się rozciągać niezła panorama, jednak wstęp do budynku mają tylko mieszkańcy i pracownicy biur. Kilka obrotów korbą dalej dotarliśmy na rynek, gdzie na środku placu nieopodal budynku ratusza dumnie stał pomnik króla Karola X Gustawa, który przez większość swojego krótkiego życia (zmarł w wieku 37 lat) zaangażowany był w działania wojenne, m.in. z Polską i Danią. Rynek w mieście to strefa piesza, dlatego po sugestii moich nowych kolegów nie narażając się na mandat prowadziliśmy swoje rowery. Naokoło natomiast innych rowerów były wręcz całe stosy, zaparkowane jeden obok drugiego. Widok trochę przypominał Holandię, ale jednak ilościowo równać się z nią nie mógł. Nawet nie myśleliśmy, żeby przystanąć i napić się czegoś w kawiarence na rynku. Ceny podobno są kosmiczne, nawet dla nich… a przecież to już miejscowi.

Turning Torso
Rowery na Starym Mieście
  Wracając do miejsca zakwaterowania minęliśmy jeszcze ciekawą architektonicznie stację metra, po czym udaliśmy się na kolację. 127 przejechanych tego dnia kilometrów mocno dało mi się we znaki, głównie przez wiatr, którego prędkość jak się okazało dochodziła chwilami nawet do 70km/h. Przy stole poczęstowano mnie rybą i słodkim chlebem smarowanym słoną margaryną. Po prostu oni tak jedzą, więc i ja postanowiłem spróbować. Ciekawe połączenie, chociaż dziwnie wyglądało, smakowało naprawdę nieźle. Resztę wieczoru wypełniło mi udzielanie wskazówek gry na perkusji młodszemu z braci. Siedzieliśmy i łupaliśmy w elektroniczne bębny do godziny 23, kiedy to należało położyć się spać, bo on następnego dnia szedł do szkoły, a ja musiałem wracać do Ystad… cdn.



sobota, 1 października 2016

Wyprawa do południowej Szwecji cz.1



Kiedy znalazłem ofertę odwiedzenia południowej Szwecji na rowerze, nie zastanawiałem się długo i już na miesiąc przed planowanym wyjazdem zarezerwowałem bilety na prom. Chociaż po Szwecji rowerem wcześniej nie jeździłem, wiedziałem czego mogę się spodziewać, po odwiedzeniu Bornholmu kilkanaście lat wcześniej. Tym razem, już na nowym rowerze, ze spakowanymi po brzegi sakwami wyruszyłem z domu na dworzec PKP. Najbardziej bałem się o całe dowiezienie butelki wina, jako podziękowania za nocleg, który zapewnili mi… nieznani mi wówczas znajomi mojego znajomego…
Wyprawę rozpocząłem w pociągu relacji Szczecin-Świnoujście, który dowiózł mnie niemal na sam terminal. Jak się okazało, przyjechałem o kilka godzin za wcześnie, bo bałem się, że następnym pociągiem będzie o kilka minut za późno. Rozpocząłem więc tułaczkę po Świnoujściu, które z wcześniejszych podróży nad morze znam dobrze, a wręcz bardzo dobrze. Zawsze z utęsknieniem patrzyłem w kierunku terminalu, kiedy musiałem ze Świnoujścia wyjeżdżać. Myślałem wówczas, że najlepiej zamiast w kierunku Szczecina, byłoby miło popłynąć sobie na drugą stronę Bałtyku i zjechać na terytorium Szwecji. Teraz ta chwila przybliżała się, więc „banan” z twarzy mi nie znikał.

Świnoujście przed przeprawą
Wreszcie nadeszła upragniona godzina 21:00, od której to zaczęli wpuszczać na prom. Ustawiłem się grzecznie za samochodami i czekałem w kolejce. Szybko jednak kazano ominąć wszystkich zmotoryzowanych i jako pierwszy znalazłem się na pokładzie, a zaraz potem w kabinie. Ponieważ rezerwacji dokonałem dużo wcześniej, przysługiwała mi kabina dwuosobowa bez współpasażera i dopłaty. Wiedziałem, że muszę się przede wszystkim wyspać, niedługo potem czekał mnie cały dzień na siodełku. Martwiłem się tylko czy nie zaśpię i zdążę zjechać z promu na czas. Moje zmartwienia okazały się próżne, a to za sprawą systemu informacyjnego panującego na pokładzie. Wyglądało to mniej więcej tak… Prom odpływał o 23:00. O tej godzinie starałem się już zasnąć. Leżałem więc sobie, mrużyłem oczy i nagle usłyszałem kościelny dzwon w głośnikach w kabinie, a potem miły głos, który informował, że właśnie odbijamy ze Świnoujścia i kierujemy się do Ystad (poprawna wymowa to Istad lub nawet Ista, nie Ysztad na litość, jak niektórzy mawiają. Na szczęście na promie błędu nikt nie popełnił…!). No nic, myślałem sobie, komunikat był, więc można przysnąć. Chwilę potem to samo w języku angielskim i szwedzkim. Przysypiałem więc sobie po raz drugi, a tu nagle kościelny dzwon i informacja, że restauracja zaprasza na kolację…! Znowu w trzech językach, ok. 23:25… Nic to, zrobili co musieli. Teraz chociaż będzie można spokojnie zasnąć. Na tyle spokojnie, że o 23:35 kolejny dzwon! Zapraszamy Państwa do sklepu wolnocłowego. Można zakupić tanio alkohol i papierosy! Specjalne promocje itp… itd… oczywiście również w języku polskim, angielskim i szwedzkim. W tamtej chwili zastanawiałem się, czy na promie obowiązuje system spania co 10 minut czy może od północy dadzą już spokój z promowaniem atrakcji na pokładzie. Na szczęście odpuścili. Zdołałem więc nieco przysnąć, kiedy o godzinie 5:00 rano znajomy dzwon zadzwonił znowu! Miły głos w trzech znanych mi już językach oznajmił, że raczej czas wstawać. Po dziesięciu minutach i kolejnym dzwonie, ten sam głos poinformował, że śniadanie czeka na pasażerów od 5:30. Cóż, trzeba było wstawać i kierować się do restauracji. Ponieważ miałem wykupioną opcję śniadania, zaraz po porannej toalecie postanowiłem z tego skorzystać. Nie spodziewałem się cudów, a tu niespodzianka… szwedzki (a jakże) stół. Wszystko świeże i ciepłe. Jesz, ile zdołasz zmieścić, co z resztą uczyniłem. Dodatkowo dostałem jeszcze wyprawkę w postaci butelki wody, gruszki, kanapek i czekoladowej babeczki. Rewelacja! Najedzony i dobrym humorze, mimo że była dopiero 6:15 opuściłem prom i wjechałem na terytorium Szwecji.

Ystad na wylocie na wschód


Ubrana w grubą kurtkę i trzęsąca się z zimna celniczka pytała tylko czy nie jest mi zimno, bo przeraźliwie wieje. Wieje? – pomyślałem. Któż by się tam przejmował jakimś małym wiatrem. Przypłynąłem i chciałem tylko jeździć na rowerze, a ta mi tu, że wieje… Pełen entuzjazmu ruszyłem w trasę na południowy wschód od Ystad, w kierunku miejscowości Kåseberga (której nazwę wymawia się jak Koseber). Od razu dała znać o sobie znakomita szwedzka infrastruktura rowerowa. Wszystkie ścieżki rowerowe poprzecinane jezdniami, posiadały łagodne wjazdy i zjazdy, jako udogodnienie dla rowerzystów. O żadnym podrzucaniu przedniego koła czy uderzaniu tylnym w krawężniki nie było mowy. 
Uskrzydlony tym faktem, mknąłem wzdłuż pól uprawnych, a następnie obok terenów ćwiczeniowych szwedzkiej armii, aż po 20km dotarłem do pierwszego punktu mojej wyprawy – Ales stenar. Do pewnego momentu dobrze oznakowana droga turystyczna wiła się między domkami, aż nagle przy punkcie oznaczającym parking dla rowerów zacinała mocno pod górę. Podjazd stanowił nie lada wyzwanie, ale na szczycie czekała nagroda. Ales stenar to bowiem coś na kształt brytyjskiego Stonehenge, a dokładniej 59 głazów ułożonych w kształt łodzi wikingów.

Ales stenar



Podobnie jak w przypadku budowli w Anglii, spekuluje się kiedy i po co dokładnie owe głazy się tam znalazły. Czy był to grobowiec kogoś ważnego, obserwatorium astronomiczne, zegar słoneczny czy miejsce uprawiania obrządków religijnych, nie udało się jednoznacznie stwierdzić. Znamienne, iż każdego kamienia można dotknąć, chłonąc niesamowitą atmosferę tego miejsca. Stonehenge obserwuje się z pewnej odległości. Byłem tam dłuższą chwilę, a że minęła ledwo godzina 8:00, nikt mi nie przeszkadzał, bo chyba nikt nie przyjeżdża zwiedzać tego miejsca o tak nieludzkiej porze. Po małej sesji zdjęciowej, udałem się do pobliskiej wioski rybackiej, gdzie pierwszy raz zobaczyłem tak naprawdę Bałtyk od drugiej strony. Klimat miejsca był niezły, ale tak śmierdziało rybami, że długo tam nie zabawiłem, obierając kurs powrotny do Ystad.


Jadąc sobie spokojnie pustą drogą, zobaczyłem nagle fajny widoczek, który postanowiłem sfotografować. Niestety postanowiłem to uczynić bez zatrzymywania się i w momencie pstrykania zdjęcia trzymałem kierownicę jedną ręką. Skutek był taki, że na chwilę straciłem panowanie nad rowerem, zjechałem z krawędzi jezdni, po czym musiałem szybko kontrować, żeby nie wpaść do rowu. Na szczęście rower udało się wyprowadzić na właściwy tor, ale chwilę później jechało mi się dosyć ciężko… Najgorszy scenariusz się spełnił. Spadając z krawędzi jedni, a następnie najeżdżając na nią ponownie pod kątem złapałem gumę… w środku pola. Do Ystad miałem 10km, a przed sobą tylko jedno gospodarstwo, do którego się udałem w nadziei pożyczenia wiadra z wodą, aby znaleźć dziurę w dętce. Już nawet zdążyłem się nauczyć po szwedzku jak się mówi „wiadro z wodą”. Przed wjazdem na teren posesji stały dwa samochody, więc uznałem, że ktoś będzie w domu. Nic podobnego. Ani w domu, ani w stodole. Żywego ducha! Znalazłem więc kawałek równego terenu i zabrałem się za naprawę koła „na sucho”. Okazało się, że miałem dwie dziury w jednym kole. Dobrze jednak, że było to koło przednie, niczym nie obciążone. Szybko poradziłem sobie z problemem przy pomocy łatek i po około 30 minutach ruszyłem w dalszą drogę. Pomyślałem, że nieźle się zaczęło. Chociaż jak miało się coś niesmacznego dziać, to lepiej na początku niż później…cdn.