Szukając ciekawych miejsc, gdzie
można pojechać z dzieckiem w czasie wolnych dni, natrafiłem na Malchow. Leży
niedaleko od granicy, a skrywa w sobie stary folwark, za murami którego
przygotowano mini atrakcje. Stanowią je labirynty z kamieni, krzaków i desek. W
rezultacie to spirale, z poukładanych na ziemi kamieni lub zasadzonych krzewów,
po których dziecko biega do momentu krytycznego zakręcenia mu się w głowie.
Atrakcja może i fajna dla dzieci w wieku 1-3. Ponieważ uznałem, że mojego starszego
już dziecka nie zaciekawi taka wizyta wśród kamiennych labiryntów,
wykorzystałem to miejsce jako punkt docelowy jednej wycieczki… oczywiście na
rowerze. Ponieważ każdy powód jest dobry, żeby wsiąść na rower, założyłem że
jadę szukać atrakcji na wolne dni z dzieckiem. Fakt, że przy okazji pękło ponad
80km, mogłem już sobie przemilczeć…
Tak, jak przy wypadzie do
Brüssow, na początku jechałem tym samym szlakiem. Najpierw Lubieszyn, potem
Lӧcknitz, Brüssow i dalej na Fahrenwalde, Damerow i Malchow. Powrót zaplanowany
przez Pasewalk i Rossow, aby ładna pętla wyszła. Podczas ostatniej wizyty w
Brüssow nie dojechałem dalej niż do centrum miejscowości. A warto! Jadąc dalej
w stronę Pasewalku, mija się jezioro, dookoła którego biegnie jakaś ścieżka
turystyczna. Nie miałem za dużo czasu, ale przy okazji można objechać wodę
dookoła. Może na coś ciekawego się natrafi. Jednak to, co zobaczyłem na
rogatkach miejscowości wbiło mnie w ziemię. Jest tam punkt widokowy. Wygląda
jak Piramida Azteków, tylko bez schodów po środku, no i chyba trochę niższa.
Olbrzymi kopiec, na którego szczyt prowadzi droga dookoła. Na samej górze są
ławki i wspaniałe widoki na okolicę. Oczywiście na szczyt wjechałem rowerem,
ale łatwo nie było. Ponieważ jednak była godzina 9:00, ludzi też nie było.
Uczucie podobne jak przy wizycie na Alles stenar w Szwecji. Tylko historia
miejsca trochę mniej tajemnicza. Przede wszystkim jednak byłem tam sam.
Piramida ma wysokość 23 metrów, a podstawa wymiary 80m x 80m. Nazywa się
Brüssower Utkiek, co oznacza miejsce z ładnym widokiem. Budowano ją długo, od
zera. Podobno inwestycja zakończyła się w 2014 roku. Wciąż jednak jest chyba
mało znana, a naprawdę polecam się tam wdrapać!
Po kilku głębszych wdechach i
mocnym starciu klocków hamulcowych podczas zjazdu z piramidy, pojechałem w
kierunku Fahrenwalde. Tam, w centrum wsi napotkałem na drogowskaz, jakich
wiele… praktycznie wszędzie na świecie. Kierunki w różne świata strony i
odległości. Już wiem, że z Fahrenwalde do Oslo jest 900km… Natchniony tą
nieprzydatną informacją skierowałem się na Damerow. Między Fahrenwalde a
Damerow wytrzęsło mnie za kilka ostatnich lat wypadów. Droga brukowana jest
fatalna. Przecina pole i dobrze, że to tylko 2-3km, bo nie idzie jej zdzierżyć.
Przed Damerow wzjeżdża się na wiadukt, który przecina biegnącą pod spodem
autostradę nr 20 do Prenzlau. Zdumiewająca jest różnica w poziomach hałasu
pomiędzy tamtym miejscem a resztą terenów, przez które przejeżdżałem. Damerow
to z kolei jakaś kocia wioska. Jadąc zauważyłem kota przy drodze. Leżał
nieruchomo. Kiedy przejechałem obok również się nie ruszył. Uznałem, że padł
ofiarą jakiegoś samochodu. Tymczasem kot… spał. Dalej napotkałem jeszcze
kilkanaście zwiniętych w kłębek podobnych osobników. Wszystkie spały
niewzruszone przed blokiem mieszkalnym, porozrzucane na trawniku. Widok
przekomiczny… Wreszcie dotarłem do głównej drogi nr 108. Pojechałem w lewo i po
kilku kilometrach osiągnąłem Malchow.
Folwark był zamknięty, ale ponad
niezbyt wysokim ogrodzeniem mogłem zobaczyć te niby labirynty. Tak, jak pisałem
wcześniej, nie ma się czym zachwycać, a na pewno nie w momencie posiadania
dzieci w wieku starszym niż 3 lata… przynajmniej w mojej ocenie.
Kilka fotek i powrót. Teraz w
kierunku na Pasewalk. Nigdy nie jechałem od tej strony do Pasewalku, stąd nigdy
nie widziałem tamtejszych terenów. Po raz drugi przecinałem autostradę nr 20, a do miasta wjechałem od południa. Jadąc przez
park zauważyłem jakieś ruiny, ale brak opisu sprawił, że nie wiem co to
takiego… W centrum miasta z kolei przez przejście dla pieszych przechodziła
jakaś babcia z rowerem. Nie wiem jak to zrobiła, ale kiedy zielone światło było
na wykończeniu, babcia na środku skrzyżowania wyłożyła się na jezdni…
Zablokowała cały ruch. Kiedy akurat do niej podjeżdżałem, już pomagał jej wstać
jakiś kierowca ciężarówki. Problem polegał na tym, że miała zakleszczoną nogę
między ramą a przednim błotnikiem. Nie wiem jak to zrobiła, ale musieliśmy użyć
we dwójkę (z tym kierowcą) sporo siły, że podnieść przód roweru i w powietrzu
skręcić kierownicę. Wtedy babcia wyjęła nogę i mogła wstać. Mówiła, że wszystko
ok, ale jak potem widziałem, na rower już nie wsiadła. Kontynuowała spacer z
rowerem przy boku, lekko utykając…
Wracałem znaną już sobie drogą do
Lӧcknitz, chociaż tym razem pustą, bez żadnej geriatrii na rowerach, którą
trzeba omijać po uprzednim otrąbieniu. Unikałem tego szlaku ze względu na 3km
odcinek, gdzie jedzie się po szosie wierząc, że żaden samochód mijający rower
nie zahaczy nas lusterkiem. I tu kolejna niespodzianka. Już budują na tym
odcinku ścieżkę rowerową. Nie wiem czemu z kostki, ale zawsze to lepsze niż
brak ścieżki…
Po dotarciu do Lӧcknitz
zobaczyłem, że na liczniku wybiło 70km. Można było odpocząć, do czego
znakomicie nadawał się przystanek autobusowy. Niestety robiło się duszno, więc
szybko kontynuowałem jazdę, żeby czuć przynajmniej jakiś powiew. Średnim tempem
dojechałem do granicy, gdzie zostawiłem samochód. Potem już tylko rower na pakę
i do domu.
Z pewnością piramida stanowiła
największą atrakcję tego wyjazdu, a nie była jego celem. Właściwie każdy wypad
jest celem samym w sobie. Malchow nie zachwyca, ale stanowiło najdalej jak
do tej pory wysunięty na zachód punkt Meklemburgii, do którego
dojechałem.
Dzięki uprzejmości Google maps zaznaczam ślad wyjazdu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz