Pewnej soboty, kiedy przestało
być gorąco, a jeszcze nie zaczęło padać, postanowiłem wypuścić się za zachodnią
granicę i pokorzystać ponownie z tamtejszych terenów. Jak to już wcześniej
ćwiczyłem, do Lubieszyna pojechałem samochodem z rowerem na pace. Potem zdjąłem
rower i przekroczyłem granicę. Miałem kilka godzin do dyspozycji, więc można
było zapuścić się dalej niż do najbliższej wioski. Tego dnia zaplanowałem
odwiedzić Brüssow, które leży zaledwie 10km od Lӧcknitz, które z kolei leży
zaledwie 10km od granicy. Jadąc tam nie spodziewałem się niczego szczególnego
poza wioską, jakich w Meklemburgii wiele. Tyle, że zaraz za granicą dopadła
mnie ta sama depresja co zwykle… Znam te tereny doskonale, nie wiem ile razy
już tam jechałem, a jednak za każdym razem doskwiera mi myśl, że w
najbiedniejszym regionie Niemiec jest bardziej bogato niż w rodzimym kraju.
Oczywiście pod kątem infrastruktury rowerowej. Meklemburgia wydaje się nie
zmieniać krajobrazowo. Pola, pagórki, wiatraki i rzepak. W sumie to się nie czepiam,
bo nic więcej nie jest mi potrzebne. Dołączając ciszę, spokój i wyludnione bloki
mieszkalne, a wszystko z perspektywy siodełka rowerowego na asfaltowej nitce…
raj na ziemi.
Mijając Lӧcknitz zjeżdża się na
chwilę na szosę i dzieli ją z samochodami. Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi
mijać jeden z nich… z lewej strony. Auto nie stało, a jechało. Za kierownicą
siedział dziadek, który miał 300lat. Wydaje mi się, że jechał na 1-dynce.
Silnik jakoś dawał radę, ale nie więcej niż 15km/h. Żeby nie udusić się w
spalinach za nim, musiałem go wyminąć. Najlepiej, że do samego Brüssow mnie nie
dogonił, a moje max tego dnia wyniosło 37km/h. Zanim osiągnąłem cel, przejechałem
przez miejscowość Menkin. I tam właśnie zobaczyłem coś w rodzaju przeszłości z
DDR. Z resztą, zdjęcie powyżej mówi wszystko…
Dalej już tylko Brüssow, które
wyróżnia się kościołem, ryneczkiem, wąską ulicą z domkami na brzegach i brakiem
ludzi, a więc wyróżnia się dokładnie niczym, w porównaniu do podobnych
okolicznych wsi. Jak się okazuje, miasteczko ma jeszcze tajemnice, ale te odkryłem przy innej okazji, trochę później. Zatem tym razem, kilka fotek na miejscu i można było wracać. Po dotarciu z
powrotem do Lӧcknitz zobaczyłem coś, czego nie widziałem wcześniej. W Lӧcknitz
jest zamek. Nie wiem ile razy tam byłem, zamku nigdy nie spostrzegłem. Dlatego
też musiałem podjechać bliżej i się przyjrzeć z bliska. Niestety był zamknięty,
ale również po polsku można wyczytać, że datuje się go na XIII wiek. Mimo, że
zachowało się go niewiele, mały dziedziniec całkiem nieźle jest odrestaurowany
i zaadaptowany jako miejsce na różne występy. Ponadto wyczytałem, że w Lӧcknitz
znajduje się dąb, który ma 1000lat. Niedaleko domu, w Puszczy Wkrzańskiej
znajduje się Dąb Bogusława, który ma 600lat. To jednak o 400 mniej i ciekawie
byłoby taki obiekt zobaczyć. Przypomnę, że dziadek, którego mijałem w
samochodzie miał 300lat, a więc aż o 700 mniej niż dąb w Lӧcknitz … Myślę, że
któryś z najbliższych wypadów będzie można przeznaczyć na odwiedzenie tego
dębu.
Wracając na granicę, znalazłem
czyjeś prawo jazdy. Leżało coś różowego na ścieżce rowerowej, więc podniosłem i
schowałem. Po powrocie do kraju, zawiozłem właścicielowi. Nie zastałem go
jednak w domu, ale sąsiad potwierdził, że tamten rano pakował rower i jechał na
wycieczkę do Niemiec. Fakty się zgadzały, więc oddałem dokument sąsiadowi.
Mówił, że przekaże właściwej osobie… Do tej pory gość się nie odezwał. Mam
nadzieję, że sąsiad zrobił jak obiecał…
Wycieczka fajna, bo miała jak dla
mnie wartość dodaną. To ten zamek i informacja o dębie. Coś, o czym nie
wiedziałem, a teraz stanie się celem któregoś wypadu. Wciąż jednak nie na takie
zamki czekam…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz