poniedziałek, 7 maja 2018

Majówka po holendersku po raz drugi




     Podczas ostatniego długiego tygodnia majowego ponownie miałem przyjemność spędzić kilka dni w Holandii. Korzystając więc z okazji, po dojeździe na miejsce, przywitaniu przyjaciół, rozpakowaniu gratów itp…, mogłem planować płaskie przejażdżki, a raczej spacery z wykorzystaniem roweru po zupełnie płaskim terenie. Miasto do dyspozycji miałem to samo, co trzy lata wcześniej, czyli małe Alphen aan den Rijn, niedaleko Amsterdamu.

     Tym razem, miałem do dyspozycji dwa rowery. Pierwszy to niejaki ZYSSLER, który nie został wyposażony w przerzutki. Ciekawostką były jednak hamulce, które mimo braku przełożeń umiejscowiono na kierownicy. Hamowanie odbywało się więc tylko przy użyciu rąk. rower miał dwa bagażniki. Pierwszy, nad przednim kołem służy do postawienia tam kraty piwa. To sztywna konstrukcja, która może unieść 15kg… przynajmniej wg zaleceń producenta. Tył dźwignie 25kg. Szału więc nie ma.
Drugi pojazd to ten sam, na którym już miałem przyjemność jeździć, czyli GAZELLE, z przerzutką planetarną. Znowu dałem się omamić, jaki to fajny wynalazek. Jednak szybko przytoczyłem sobie rzeczywistość dookoła swojego miejsca zamieszkania i utwierdziłem się w przekonaniu, że ten
system tu nie zadziała. To tylko do jazdy po płaskim mieście.


Wszystkie holenderskie rowery są tak straszliwie zdezelowane, że aż ciężko uwierzyć, że w ogóle jeżdżą. Jednak wszystkie, czasem nawet kilkudziesięcioletnie są na chodzie. Skrzypią, piszczą i stękają, a ludzie po prostu się tym nie przejmują i jeżdżą. Ponadto rowery zostawiane wszędzie, często na stosach wokół sklepu, bloku czy kanału… niektóre nawet topione w kanale. Jedynym zabezpieczeniem jest frame lock. Oczywiście niekiedy nawet takiego zabezpieczenia nie posiadają. Sprzyja to kradzieżom, które są dosyć częste. W samym Amsterdamie, jeden rower kradziony jest statystycznie 1,7 razy dziennie… Oznacza to, że każdy rower jest kradziony prawie dwa razy w ciągu dnia. Oczywiście to tylko statystyka. Jednak robi wrażenie. Czasem kradzież polega na „pożyczeniu” sobie roweru spod czyjegoś domu, podjechaniu kilku przecznic i porzuceniu kawałek dalej, bo się nie chce chodzić. Tak czy inaczej, kradzież to kradzież.

Alphen znałem już dosyć dobrze z ostatnich przejażdżek, więc nie było problemu, żeby teraz dokładniej zrobić te same szlaki, czy lekko je nawet rozszerzyć. Zjeździłem miasto wzdłuż i wszerz. Infrastruktura jest po prostu powalająca. Wszędzie da się dojechać rowerem! Mało tego, rowerzysta ma pierwszeństwo. Dobrze o tym pamiętać jeżdżąc samochodem, bo rzadko kiedy podczas kolizji jest się na wygranej pozycji… jeśli jest się kierowcą auta. Miejscowi generalnie nie uważają na nikogo. Podobno wolą wjechać w samochód nie dbając o własne zdrowie. Ważne, że kasa będzie się zgadzać, jeśli udowodnią, że mieli pierwszeństwo…


     Ciekawym punktem był muzyczny zakątek. To taka mała galeria. Graffiti przedstawiające kilku klasycznych kompozytorów. Brakowało wśród nich Chopina, ale cóż…
Ponadto kilka zwodzonych mostów, otwieranych bardzo często i kanały, kanały, kanały. Wszędzie kanały. Transport wodny śródlądowy jest bardzo mocno rozwinięty. Raz do roku płynie po tych kanałach barka i robi porządki. Pod koniec trasy wiezie na sobie stosy zardzewiałych rowerów… wyciągniętych z kanału…
 
     Nie ma co się specjalnie rozpisywać. Ot takie snucie się po mieście było. Bez licznika, bez celu i bez poczucia czasu… fajnie jednak, bo zupełnie inaczej niż zwykle… Polecam każdemu, zamiast spaceru!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz