No i uznałem, że było sucho, więc
pojechałem… na Uznam. Akurat jedna jedyna słoneczna niedziela się trafiła, więc
żal byłoby nie wykorzystać okazji. Miałem jechać w sobotę, ale 6 razy w ciągu
dnia padało, więc niedziela wydała się lepszym rozwiązaniem.
Od
rana mobilizacja! Pobudka o 6:00. Szybkie śniadanie i rower do samochodu. Potem
już jazda w kierunku Świnoujścia. Półtorej godziny później wypakowanie roweru,
szybkie przebieranie w odpowiedniejsze odzienie wierzchnie i jazda na prom, bo
auto zostawione przed przeprawą. Super! Zdążyłem ujechać 2km, kiedy
zorientowałem się, że nie mam aparatu, tj. telefonu i nie będzie żadnych zdjęć,
jeśli nie wrócę po niego do samochodu. Nie było takiej opcji. Taka wycieczka, w
taką pogodę i w takie tereny. Zawróciłem więc i po chwili byłem znowu w tym
samym miejscu, gdzie zorientowałem się, że telefonu brak. To tylko 2km, więc
szybko poszło. Szczerze mówiąc, jakby było dalej, też bym zawrócił. To, co
planowałem po prostu było tego warte.
Wjechałem
na prom i po chwili byłem już po drugiej stronie Świny, pierwszy raz w tym roku
widząc Bałtyk. Cóż… wygląda tak samo jak zwykle… Wjeżdżając jednak na
promenadę, zobaczyłem prawie skończoną budowlę Hotelu Radisson Blu… nieźle!
Dalej promenadą w kierunku zachodnim kierowałem się na granicę polsko-niemiecką…
i po przekroczeniu jej się zaczęło…
Coś
ostatnio wspominałem o niemieckiej geriatrii tarasującej drogi rowerowe. To
była tylko namiastka. Ludzie! Nie jeździjcie obok siebie. Zjedźcie na ławkę i
sobie pogadacie. Moje agresywne gesty na niewiele się zdawały. Patrzyli jak na
debila, kiedy pokazywałem, że lepiej będzie jak będą jechać jeden za drugim…
Tępy to naród jednak…
Jechałem
dalej w kierunku zachodnim. Celem była Pudagla. Kierunek ten sam co na Wolgast,
tylko bliżej. W sumie, chciałem odwiedzić Wolgast i tamtejszy most, ale
znalazłem coś bardziej nietypowego. Pierwsze kilometry za granicą to ciekawe
hotele, które widziałem już całkiem niedawno przy okazji innego wyjazdu.
Dalej
rozjazd na Wolgast i Pudaglę. Szybko poszło. Wiedziałem, że to blisko, ale…
naprawdę szybko poszło… Postanowiłem więc odsapnąć na przystanku kolejowym w
Schmollensee. Jak to zwykle z moimi przystankami bywa, chwila oddechu, łyk
wody, kilka zdjęć i… dalej w drogę… Może dlatego nikt nie lubi ze mną jeździć…
no dobra, poza Radkiem ale tym razem zbyt spontaniczna decyzja i uzależnienie
od pogody sprawiły, że nawet nie informowałem go o wyjeździe.
Osiągnąwszy
Pudaglę wiedziałem, że przede mną najsłabiej oznakowana na mapach, a więc…
najciekawsza część drogi powrotnej. Aby jak zwykle nie wracać tym samym
szlakiem, zrobiłem pętlę naokoło jeziora… którego nawet nie widziałem. Po
prawej mijałem pola i mokradła. Po lewej drzewa. Pewnie za drzewami były dalej
pola, a za nimi gdzieś w tle jezioro. Nic to. Ważne, że połapałem się w
nieoznakowanych Dorfstrasse i wróciłem do punktu wyjścia. Nie ukrywam. Pomógł
mi kompas, który mam zamontowany w dzwonku. Tak wiem, nie jestem nowoczesny i
nie mam aplikacji kompasu na telefonie. Ale mam to w… Kompas w dzwonku za 9pln
kupiony w markecie kilka lat temu, jakoś bardziej mnie kręci…
Co
natomiast kiedyś się kręciło i przestało, to wiatrak, na który natrafiłem po
drodze. Ktoś postanowił się nim zająć jakieś 20 lat temu i zrobił z tego
atrakcję turystyczną.
Trzeba wspiąć się na spore wzgórze, żeby się przy nim
znaleźć. Na szczęście warto, bo widoki są kwintesencją krajobrazu Uznamu…
Komuś mogą nie pasować pola, pola... ścieżka rowerowa wzdłuż szosy i może jeszcze trochę pól. Ja jednak uznałem, że w takiej przestrzeni czuję się znakomicie. Prawie nikogo na trasie, cisza, spokój i właśnie ta przestrzeń.
Co jednak z tą Krainą Liliputów? Ano była następnym punktem wycieczki. Ale o tym może następnym razem... cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz