Kiedy
za oknem zelżało (w kontekście temperatury), postanowiłem odwiedzić teren,
który z dziwnych przyczyn jeszcze nie został przeze mnie odwiedzony. Celem
wycieczki stało się miasteczko Penkun. Schemat był klasyczny, czyli autem na
granicę, a potem rower i kierunek na południe. Szybko dojechałem do Schwennenz,
które dotychczas znane mi było tylko z tego, że stanowiło ostatni punkt
wycieczek, bo zaraz za nim jest granica z Polską. Tym razem było początkiem jazdy.
Następne w kolejności Ladenthin zaciekawiło mnie dwiema rzeczami. Pierwsza to
buda dla psa… na środku stawu. Pomysł dosyć niespotykany, ale jeśli się
sprawdza i służy psu, to czemu nie…
Druga kwestia, to głaz tuz przy drodze, z
naszkicowaną mapką pogranicza. To chyba jakaś pamiątka na poczet
transgranicznej współpracy. Po kilku fotkach głazu, pojechałem dalej główną
drogą. Wzdłuż drogi rosły jabłonie z całkiem słodkimi owocami. Dalej były
śliwy… Można się zdrowo najeść… za darmo. Kiedy minąłem niemiecki radiowóz
trochę się zdziwiłem, ale dalej było jeszcze ciekawiej. Po wjeździe na górkę,
nie wiedziałem kiedy znalazłem się z powrotem w kraju. Policja stała na linii
granicznej, ale ani znaku, ani słupka… nic tam nie było, co by świadczyło, że
opuściłem terytorium Niemiec. Zawróciłem więc szybko i odnalazłem ciekawą drogę
rowerową wśród pól, która prowadziła do Pomellen. Tą wioskę znałem tylko z
obecności pobliskiej kopalni piasku. Szybko jednak stamtąd wyjechałem, bo była
w mojej ocenie najokropniejszą i najbardziej zaniedbaną wsią, jaką do tej pory widziałem
w całej Meklemburgii. Godny zrobienia zdjęcia był tylko kościółek z dzwonem
obok. Dosyć nietypowy, bo bez wieży. Kilka podobnych jeszcze napotkałem na
trasie. Musieli budować je w podobnym okresie, bo charakteryzują się właśnie
brakiem wieży, a dzwon stoi obok budowli.
Następna wieś po drodze, to
Nadrensee, z uroczym jeziorkiem Dammsee. Informuje o tym znak-łuk z nazwą jeziora.
Jak patrzyłem po zdjęciach wycieczek osób, które były tam dawniej, znak stał na
pomoście, który wychodził nieco nad wodę jeziora. Teraz pomostu już nie ma, a
znak przesunięto na ląd. Za Nadrensee rozciąga się droga na Krackow. Jadąc
wśród otaczających pól można zauważyć wiele mniejszych zbiorników wodnych.
Patrząc na mapę, wydaje się ich tam naprawdę dużo. W rzeczywistości to małe,
dzikie stawy. Nie sądzę, żeby ktoś korzystał z nich w kontekście rekreacji. Po
drodze daje się także zauważyć obecność Polaków. Dużo jest gospodarstw, gdzie
reklamują swoje biznesy. To m.in. warsztaty samochodowe lub rękodzieła. Jadąc
tamtędy samochodem tak bardzo tego nie widać. Rower i jego prędkość daje
możliwości, żeby przyjrzeć się dokładniej okolicy J
W Krackowie ciekawe do zwiedzenia może być
muzeum starych samochodów. Sam co prawda nie byłem, ale czytałem kilka
pozytywnych opinii, że warto. Nie zatrzymywałem się jednak na dłużej, bo w tym
miasteczku byłem już dłużej przy innej okazji. Skierowałem się więc na Penkun.
Czekał mnie przejazd pod Autostradą,
prowadzącą w kierunku Berlina, a potem już cel wycieczki. Penkun okazało się
uroczym miejscem. Naprawdę mi się tam podobało. Miasto tworzą ulice i
kamienice. Jakby dołożyć trochę kolorów, byłoby jak w Ystad na starym mieście.
Może z jedną małą różnicą – w mieście nie spotkałem żywego ducha. Nie wiem,
gdzie są ci ludzie, ale na ulicach ich nie było…
W Penkun obowiązkowym punktem do
zwiedzenia jest Freilichtmuseum, przedstawiające osadnictwo niemieckie, chyba z
XIIw. To kawałek terenu z chatami, szopami, studniami itp. Całkiem ciekawa
sprawa. Drugi punkt to zamek. Jest on częściowo odrestaurowany, ale mówiąc
szczerze, nie wygląda obiecująco. Wielu może się ze mną nie zgodzić. Jednak
wjeżdżając na zamek od strony jeziora, napotykamy na rozsypujący się budynek folwarku.
Wjeżdżając na dziedziniec trzeba uważać na rozbite szkło. Jest to nieco
zaniedbany teren. Dopiero od strony odnowionej ściany zamku, jakoś to wygląda.
Do środka nie wchodziłem, a szkoda. Na pewno zrobię to następnym razem. Jest
tam muzeum z mnóstwem starych eksponatów codziennego użytku. Chwilę jeszcze
pokręciłem się po Penkun i musiałem szybko zawracać, bo chmura deszczowa
nadchodziła szybciej niż prognozowano.
Powrót do granicy to walka z deszczem w
twarz. Nie pamiętam, kiedy 25km pokonałem tak szybko. Nikogo na ścieżce nie
było, a prędkość dochodziła do 34km/h na prostej. Jak na rower trekkingowy z
sakwą na bagażniku i kierownicy całkiem nieźle J
Dopiero w Leben przestało padać, a tuż przy granicy zrobiło się całkiem ładnie.
Wycieczka była innowacyjna jeszcze pod jednym względem. Odbył się bowiem pierwszy w moim rowerowym życiu test jazdy z lusterkiem. Jak jeżdżę tyle lat, nigdy jakoś nie trafiłem na rower z lusterkiem. Sam też nie zabiegałem, żeby takowe zamontować. Wreszcie zdecydowałem się na mały gadżet. Powiem szczerze, że zastanawiałem się na początku jak szybko je zdejmę. Jednak po kilkuset metrach jazdy zmieniłem zdanie. Bajka! Czasem nawet byłem o mały włos od wjechania do rowu, bo zamiast na drogę, zapatrzyłem się w lusterko, co tam za mną jechało... Po opanowaniu tej sztuki, było już nieco lepiej.
Podsumowując... fajna trasa i fajne miasto docelowe. Na
kilkugodzinny spacer polecam! Mimo, że mapa tego nie pokazuje, wyszło mi 66km. Pewnie dlatego, że kręciłem się po Penkun.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz