poniedziałek, 29 maja 2017

Wycieczka do Peenemünde


     Zastanawiałem się ostatnio, jak bardzo przeciągnie się jeszcze start nowego sezonu. Albo pada, albo mrozi… albo pada… wspomniałem już, że pada…? Nieporozumienie jakieś. Jak tylko jest chwila przerwy między kolejnymi opadami, korzystam z roweru w towarzystwie córki, która niedawno przekonała się, że na dwóch kołach też da się jeździć… już nie tylko na czterech. Tak więc skromnie kręcę kilka kilometrów raz na kilka dni tu i ówdzie, ale żeby w swoim stylu, to nie mogę powiedzieć. Dlatego też tym razem sięgam do wpisu archiwalnego. Niby każdy jest już archiwalny, ale żeby ten nie był historyczny, trzeba go umieścić dość szybko. Choć trochę czasu od tej wycieczki już minęło.

Gdzieś na wydmach...
Wycieczka była szczególna, bo pierwszy raz pojechałem gdzieś dalej nie do końca sam. Poznałem bowiem człowieka, który robi dystanse podobne do moich, jak ma czas i zawsze ma chęć pojeździć na rowerze (jak ja) i nie zostaje w tyle, ani nie rwie do przodu, czyli jest w sam raz. Poznałem Radka, który nie marudzi, nie wybrzydza i właściwie każda propozycja wyjazdu jest dla niego w porządku. Byle gdzieś pojechać…

     Tego pamiętnego dnia, a było to w moje urodziny, postanowiłem odwiedzić Peenemünde na Uznamie. Dobrze się składało, bo i Radek miał czas, żeby mi potowarzyszyć. Plan był prosty: 5:40 pociąg do Świnoujścia, potem rowerami do miejsca docelowego i z powrotem na dworzec. Pociągiem do domu i koniec wycieczki.
     Kiedy mocno ziewając spotkaliśmy się na dworcu, jakiś nieznany nam rowerzysta próbował się dołączyć. Ponieważ nie chcieliśmy za żadną cenę powiększać składu, daliśmy mu do zrozumienia, że dystans, który mamy zamiar pokonać może być zbyt duży dla niewprawionych. Na szczęście sam stwierdził, że nie da rady. Prawda była taka, że tego dnia pękło jakieś 115km, więc za bardzo nie przejaskrawiliśmy sytuacji. Dojechaliśmy pociągiem do Świnoujścia, przeprawiliśmy się promem i ruszyliśmy w kierunku Ahlbecku. Potem dalej wzdłuż plaży, trasą rowerową po wydmach. Fantastyczna sprawa. Rano było jeszcze trochę zimno, ale na popołudnie droga byłaby w sam raz. Można podziwiać co chwilę ciekawe widoki morza, a i słońce nie przeszkadzało, bo jechałoby się głównie przez las. Tyle, że Radek, podobnie jak i ja nie lubi wracać tą samą drogą, więc z powrotem dokładnie tak samo już nie jechaliśmy. Mijaliśmy kolejne wioski po drodze, zastanawiając się, czy doczyścimy rowery po powrocie. Jadąc cały czas lasami i po wydmach, podbijaliśmy za sobą tumany kurzu, który osadzał się także na całej powierzchni ramy i napędu. Sakwy miałem tak zakurzone, że mogłem dołożyć oprócz znaczka Crosso, jeszcze kilka innych napisów… palcem.


Miejsce ustanowienia nowego rekordu... 65km/h


Wreszcie, po ponad 50km jazdy od dworca w Świnoujściu, dotarliśmy na miejsce. Tyloma różnymi drogami (w sensie rodzaju nawierzchni) dawno nie jechałem. Jednak w międzyczasie zdołałem ustanowić nowy życiowy rekord prędkości. Gdzieś na trasie, w lesie natrafiliśmy na zjazd po ścieżce z kostki brukowej. Tuż obok stał znak informujący, że nachylenie wynosi 16%. Faktycznie tak było. Bardzo stromo. Dlatego też ostrożnie, bez chęci przekraczania barier dźwięku i bez pedałowania ruszyłem w dół. W pewnym momencie zacząłem hamować, bo i zaczynałem tracić panowanie nad rowerem. Kilka minut później zobaczyłem na liczniku maksymalną tego dnia prędkość… 65km/h. Co by było, gdybym nastawiał się na rekord? Co by było, gdybym nie hamował? Tego już się nie dowiemy. I dobrze!
Peenemunde
Peenemunde
    Peenemünde to małe miasteczko, które właściwie nie oferuje nic poza kilkoma atrakcjami na samym wybrzeżu. Zastaliśmy tam muzeum rakiet, gdzie w czasie II wojny światowej mieścił się niemiecki ośrodek badań nad nowymi broniami III Rzeszy. Do środka nie wchodziliśmy, bo nie było na to czasu. Pojechaliśmy za to obejrzeć (też tylko z zewnątrz) radziecki okręt podwodny, sygnowany jako U-461. Podobno to największy okręt tego typu do zwiedzania na świecie. I my go widzieliśmy… chociaż tylko z zewnątrz. Kilka zdjęć, chwila odpoczynku i powrót. Chcieliśmy złapać pociąg po południu, żeby nie wiadomo o której nie wracać do domu.

            
     W drodze powrotnej, w miejscowości uzdrowiskowej Zinnowitz zatrzymaliśmy się na urodzinowe piwo. Nie, nie to zakupione gdzieś w ogródku pod parasolem. Miałem ze sobą puszeczki, więc podzieliliśmy się po jednym i omawiając tematy bieżące studiowaliśmy przy okazji mapki turystyczne, które – a jakże – zabraliśmy ze sobą. Darmowe były…


  


     Zrobiliśmy jeszcze kilka fotek miejsc istotnych, po czym skierowaliśmy się na posiłek w postaci włoskiego żarcia i następnie na dworzec w Świnoujściu. O mały włos nie zmieścilibyśmy się do pociągu. Przed nami na peronie znalazła się grupa (kolarzy), którzy całą drogę zachwycali się, że zrobili tego dnia 200km… przez 10 godzin. Radek śmiało stwierdził, że to żaden wyczyn, a właściwie że my nie mieliśmy się czego wstydzić. Zrobiliśmy bowiem lekko ponad 100km w ciągu 5 godzin. Wyszło w sumie na to samo, a po głębszej analizie tematu stwierdziliśmy, że jak na rowery szosowe i trasę po asfalcie, chłopaki nie dokonali tego dnia niczego wielkiego. Następnie rozpoczął się mały zjazd formy i godzenie się z faktem, że to już koniec wycieczki. Jadąc pociągiem, zastanawialiśmy się nawet nad pracą dróżnika kolejowego… tak nam się nudziło. Jednak podróż zeszła głównie na rozmowach o wszystkim i niczym z dodatkową porcją śmiechu, kwitującą poszczególne wywody.

Tak wyglądała nasza trasa w 80%...

Któryś południk mijaliśmy...


     Ogólnie rzecz biorąc, bardzo udany prezent urodzinowy sobie sprawiłem. Przyczynił się do tego mój nowy towarzysz wycieczek (może i kiedyś wypraw) – Radek. Dzięki stary!

Do następnego!
               
      Na koniec jak zwykle ślad trasy dzięki uprzejmości Google Maps... i oczywiście nie do końca tak jak  było, ale poglądowo :)

Nasza trasa wg. Google Maps...

    



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz