Witam wszystkich na moim blogu i przedstawiam… trochę historii…
Dlaczego tu jestem? Raczej za namową innych
niż z własnej inicjatywy. Kiedy pokazywałem znajomym zdjęcia z moich krótkich
wypraw, każdorazowo padało pytanie, dlaczego nie założę bloga i nie podzielę
się tym z szerszym gronem odbiorców? No dobra! W końcu uległem i postanowiłem
spróbować. Od razu informuję, że jakość zdjęć w miarę upływu czasu stale się
polepsza, z tytułu coraz to lepszego sprzętu do dyspozycji. Mnie osobiście nie
są one potrzebne, bo mam w pamięci wrażenia z jazdy. Jednak aby wzbogacić
opisy, fotki wydają się niezastąpione, dlatego tez gdzieś tam się pojawią. Od
razu się przyznaję… fotograf amator ze mnie… kompletny!!! Proszę z tego tytułu
o najniższy możliwy wyrok. Cały czas się doskonalę… Ale właśnie, to miała być
strona o rowerach i szeroko pojętej cyklo-turystyce, zatem do rzeczy!!!
Dlaczego spośród tak wielu atrakcji, jakimi
można obdarzyć dziecko, żeby się nie nudziło i aktywnie spędzało czas u mnie
wybór zawsze padał na rower? Nie wiem… Po prostu zawsze wybierałem rower.
Cokolwiek było do zrobienia, do zabawy itp… zwykle padało na rower. Nie z
konieczności, zatem raczej z wyboru. Zaczęło się chyba od Reksia… nie od psa z
bajki, tylko takiego chyba 16-sto calowego rowerka, który miał jeszcze
dodatkowo dwa kółka z boku dla ułatwienia złapania równowagi. To było coś około
roku 1986… Potem było już tylko kółko z prawej strony. Wnioskuję z tego, że
najpierw nauczyłem się skręcać w lewo, bo jak skręcałem w prawo, to prawe kółko
mnie jeszcze podpierało. Kiedy wspomagacze nie były już potrzebne, przewinęło
się kilka składaków typu no-name, montowanych z czego popadło u dziadka na wsi.
W końcu, w wieku 8 lat dostałem swój pierwszy rower pseudo-szosowy o nazwie
Sprint2, który miał pięć biegów z tyłu i kosztował okrągłe… 300 tyś. złotych.
Mówimy tu o roku zdaje się 1989 lub 1990. Było zatem jeszcze długo przed
denominacją, ale dostępność towaru jednak nie powalała. Był to wówczas rzadki
okaz, ewenement na podwórku. Byłem z niego dumny, chociaż do czasu, kiedy
ciągle trzeba było coś regulować i ustawiać. Oczywiście teraz zdawałby egzamin
na szosie, mimo iż przerzutki ciągle się rozregulowywały, kierownica w stylu
baranich rogów była niewygodna, a cienkie opony co rusz trzeba było łatać. Na
szczęście jakieś pięć lat później otrzymałem swój pierwszy rower – zwany
wówczas góralem – a tak naprawdę zwykły trekking marki Romet. Wtedy rower
górski kojarzył się tylko z marką Scott. Jak górski, to Scott. Nie ma się co
dziwić. Niewiele wiedzieliśmy o markach rowerów z Zachodu, a jak ktoś miał
Scott`a, to był bogaczem, który mógł sobie pozwolić na posiadanie prawdziwego
górala. Jak czytałem w jakimś czasopiśmie (a coś pisali chyba o tym w Bravo),
że rowery górskie robią oszałamiającą karierę w Polsce, ale są dosyć drogie to
cieszyłem się, że mam swój własny. Pisali tam także, że być może kumple z
jednego podwórka złożą się na jakiś tańszy model… eeeee… jak to…??? Miałbym
mieć rower z kimś na spółkę??? Oczywiście ani to nie był rower z prawdziwego
zdarzenia, ani tym bardziej górski. Można rzec turystyczny na kołach o wielkości 24 cali. 18 biegów to było
marzenie, a dla mnie już wtedy codzienność, bo tyle miałem. 3 zębatki z przodu…
to był wyczyn… Jednak Romet jak to ma do siebie, nie zdaje egzaminu na dłuższą
metę, zwłaszcza jeżeli ktoś jeździ jak idiota, a ja do takich niewątpliwie należę.
Wkrótce potem poszedł w odstawkę, a ja dosiadałem kolejny rower pseudo-górski
mojej siostry marki oczywiście no-name, ale lepszy niż moje dotychczasowe. I
tak dziwnym trafem stała się rzecz niesłychana. Rowery ciągle miały jakieś
wady, które trzeba było korygować, naprawiać, usuwać itp. Miałem dosyć, a w
życiu przyszedł czas, kiedy zająłem się zapuszczaniem włosów, słuchaniem
muzyki, graniem na instrumentach i mniej zdrowymi rzeczami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz