Zdjęcia z Bornholmu jakie są, każdy widzi. Nie
zapominajmy jednak, a może właśnie to niektórym pomoże pojąć, jak technika
poszła do przodu… Niemniej jednak jak wygląda wyspa każdy zainteresowany może
sobie podpatrywać na grafice google`owskiej:) Dzisiaj to już nie problem…
Jak pisałem wcześniej, rower zrobił swoje 1000km
przez pierwszy miesiąc. I tak pewnego dnia po powrocie jechałem sobie po
mieście i nagle pękł mi łańcuch. Na szczęście byłem tuż obok serwisu rowerowego
(którego już nie ma) i łańcuch musiał zostać skrócony o 3 ogniwa, ale sprawny
po chwili nadal napędzał mój rower. Gość z serwisu powiedział, że to drobna
usterka, ale to będzie kosztowało. Zamarłem więc w miejscu, mając świadomość
nieposiadania zbyt dużej gotówki przy sobie, jako że byłem w końcu na rowerze.
Kiedy usłyszałem po chwili cenę za usługę… 3zł…(!) nie dałem po sobie poznać,
że oczekiwałem dużo wyższej sumy. Wyciągnąłem więc z kieszeni „dychę” i z dumą
zamknąłem sprawę.
Kilka dni później na przejażdżce miejskiej
wskoczyłem sobie na dosyć niski murek, kiedy jazda po chodniku wydała mi się
trochę nudna. Naturalnie murek ów w pewnym momencie się kończył, więc należało
z niego zeskoczyć. Uczyniłem więc to… łamiąc stalowy widelec. Tym razem przy
wymianie musiałem się liczyć z większymi kosztami niż naprawa łańcucha, ale postanowiłem
nabyć i zamontować widelec z amortyzatorem RST, który służy do dzisiaj. Dzisiaj
też patrzę na niego trochę z politowaniem. Tyle tylko, że podobnie mam ze
zdjęciami robionymi kliszą z kompaktowego aparatu.
Bornholm był przełomem. Pierwszą większą
wyprawą rowerową i skończył się niezwykle szybko. Wstyd przyznać, ale potem
było roweru coraz mniej. Okazjonalne wypady do lasu czy spotkania z kolegą, aby
wypić kilka piw i wracać bocznymi drogami nie należały do rzadkości, ale w
końcu i to się skończyło. Rower poszedł w odstawkę. Pojawił się samochód, stała
praca i rok za rokiem jakoś rower na drugim planie sobie był… Aż po kilku
latach nadeszła jakaś zmiana. Postanowiłem znowu dosiąść Schauff`a i sprawdzić
czy pamiętam jak się jeździ. Było oczywiście fantastycznie. Śmigałem po lesie i
zacząłem się wyposażać w bardziej profesjonalne ubranie rowerowe. Fajnie było,
ale czegoś mi brakowało, tym bardziej, że wkręcałem się w rowerową fazę coraz
bardziej. Jeździło się super, ale w końcu musiałem przyznać, że chociaż rower
mam spoko, to może spróbować czegoś nowego…?
I tak spróbowałem. Stało się! Po prostu
poszedłem do sklepu rowerowego i stałem się posiadaczem Scott`a Aspect 940,
czyli przyzwoitego sprzętu za rozsądną cenę. Dokupiłem jakieś oświetlenie,
licznik, rogi na kierownicę, a potem pierwszą sakwę na przód, na tył i bagażnik
montowany do sztycy podsiodłowej. Z tym całym osprzętem rower zaczął tracić
charakter MTB i powoli wyglądał jak trekkingowy. Jednak założeniem było mieć
uniwersalny sprzęt, aby w razie czego szybko coś domontować/zdemontować i
ruszyć na rajd po lesie, albo na wyprawę po szosie. Po jakiś dwóch miesiącach,
zmieniłem jeszcze opony na Schwalbe 29×2,25 i byłem już cały szczęśliwy. Dlaczego
Schwalbe? Bo jakoś lubię tą firmę i od tamtej pory nie rozstaję się z gumami z
tym napisem. Rama aluminiowa okazała się ok, ale hamulce tarczowe przyprawiały
mnie o ból głowy, bo sam właściwie niewiele mogłem przy nich majstrować. Co
prawda lepiej łapią i są trwalsze niż tradycyjne V-brake, ale zawsze to już
jakiś płyn, odpowietrzanie, wymiana klocków itp… krótko mówiąc serwis. No i
koła miałem wielkości 29cali. Jeździ mi się do dziś wygodnie, przede wszystkim
jakby wyżej się siedzi. Rower przystawiony do 26 calowego Schauff`a robi
wrażenie. Jest masywniejszy i wyższy. Jednak jak na razie to na Schauff`ie
zrobiłem najwięcej kilometrów i zdecydowałem, że zostanie on w rodzinie:) (jak
pisałem wcześniej, został dla taty). Dobrych rzeczy się nie wyrzuca. Poza tym, ile bym za niego dostał, 300pln? To
się nie opłacało…
Dokonało się! W końcu miałem Scott`a, o którym
zawsze marzyłem. Oczywiście, że są lepsze i droższe, ale póki co, na moje
potrzeby wystarczy. Jestem zadowolony.
Scott po rundzie honorowej w Puszczy Wkrzańskiej |