Niedawno miałem
okazję współpracować z instytucją o nazwie Drawieński Park Narodowy. Parków
Narodowych u nas wiele, ale doświadczenie nakazało sprawdzić i ten. Wszedłem
więc na stronę i dowiedziałem się, że jakieś szlaki mają do przejechania
rowerem, konno, albo do przejścia pieszo. Ponieważ weekend zapowiadał się mało
deszczowy, postanowiłem te szlaki wypróbować. Drawno i okolice słyną głównie ze
spływów kajakowych, ale skoro na rower też zapraszają, to czemu nie…
Do wyjazdu
szykowałem się niemal cały tydzień. Trzeba było odkurzyć namiot i pozabierać
jakieś duperele, żeby niczego na miejscu nie zabrakło. Jak zwykle, najwięcej to
miałem narzędzi w razie awarii roweru w środku lasu. Spakowałem jednak wszystko
co mogło być niezbędne i w piątek po pracy wyruszyłem w kierunku pola
namiotowego w Drawnie. Podczas drogi tak niesamowicie padało, że ledwie
wyjechałem z miasta a już zdążyłem zawrócić. Nie chciałem namiotu rozkładać w
kałuży, więc noc była spędzona w domu. Wyjechałem następnego dnia o 6:00 rano,
bo niebo w miarę się przetarło. Drawno nie jest daleko, więc po ok. 1,5h jazdy
byłem na miejscu. Ośrodek PTTK został założony dawno temu i praktycznie od dnia
założenia się nie zmienił. Klimat swojski, remont to hasło zakazane itp.
Przynajmniej czułem się jak na dawnych koloniach, chociaż sanitariaty to mogli
nieco odnowić… Z drugiej strony cały dzień człowiek w kiblach nie siedzi, a –
co się nie zdarza – ciepła woda pod prysznicem była w cenie w wyznaczonych
godzinach, więc dało się przeżyć.
Namiot stanął na
miejscu, rower został dociążony warsztatem, mapa Parku zakupiona wcześniej w
Informacji Turystycznej też była, więc można było jechać. Park oferuje różną
roślinność i zwierzynę. Przyznam jednak szczerze, niewiele z tego widziałem.
Może na szlaku kajakowym jest tego więcej, ale też i nie o to chodziło.
Przecież miały być kilometry…
Do zrobienia na
rowerze są trzy pętle o różnej długości i kolorze szlaku. Postanowiłem je
połączyć ze sobą i zrobić jedną dużą pętlę tam, gdzie najdalej można szlakiem
zajechać rowerem. Pierwsza była pętla Barnimie – niebieska. Przy okazji
przyszło też pierwsze małe rozczarowanie. Spodziewałem się infrastruktury jak w
Borach Tucholskich, czyli ścieżek faktycznie usypanych pod rower. W zamian za
to napotkałem na drogi pół-asfaltowe czwartej kategorii, gdzie nikt rozsądny
samochodem nie wjedzie i tylko piktogram roweru i kolor szlaku na drzewach
utwierdzał mnie w przekonaniu, że wciąż jadę we właściwym kierunku. Kilka razy
trzeba było intuicyjnie pojechać, żeby znaleźć następne oznakowanie. Jednak
jest ono lepsze niż w Borach Tucholskich, bo bardziej gęste. Nie ma sytuacji,
że na rozwidleniu nie wiadomo gdzie jechać i szlak pojawia się jakiś czas
później. Jednak same drogi to mała tragedia. Pomyślałem, że w lesie będzie
lepiej…
Las z kolei to
drogi raczej do konnej przejażdżki. Nie były uprzątnięte, nie były też utwardzone. Nic! Przekonałem się o tym na samym początku, kiedy najechałem
na gałąź. Nie wiem jak to zrobiła, ale dała radę wkręcić się pod przedni
błotnik i wyrwać go z zaczepów. Szybko się zatrzymałem i myślałem, że
praktycznie to koniec jazdy. Na szczęście błotnik się wygiął, ale się nie
złamał. Wystarczyło odkształcić go z powrotem, włożyć w zaczepy i jechać dalej.
Dobrze, że szprych nie połamało… Kilkaset metrów dalej zobaczyłem jednak, że
straciłem śrubę mocującą zaczep błotnika i trzeba było się ratować opaską
elektryczną. W końcu po coś ten warsztat wiozłem.
Szlak czerwony –
Pętla Zatom – prowadził przez wzdłuż Drawy. Nie czuło się tej samotności, bo co
chwilę widziałem w dole kajakarzy płynących po rzece i mijających powalone
drzewa. Swoją drogą, te drzewa mają specjalną funkcję. Oprócz tego, że są
przeszkodą na wodnym szlaku, regulują rzekę i są miejscem na tarło. Nie
wiedziałem…
Przez Drawno
przebiegał kiedyś szlak handlowy, gdzie handlowano solą. Stąd też drogę na
południe Parku nazwano Drogą Solną. Do dzisiaj nie wiem jak, ale nie trafiłem
na nią. Jechałem cały czas czerwonym szlakiem i wyjechałem na szosę w kierunku
miejscowości Moczele. Mogłem tam dojechać również Drogą Solną, ale po prostu na
nią nie trafiłem. Może szlak czerwony gdzieś się rozwidla a mnie to umknęło.
Tak czy inaczej po drodze wstąpiłem na stary cmentarz. Każda osada w tamtych
stronach miała swój cmentarz. Był on budowany zawsze nieco na wzgórzu, żeby
zmarli mieli lepszy widok na całą okolicę. Z kolei na nagrobkach pisano po
niemiecku „Do widzenia”, jako znak, że niedługo znowu się spotkamy… Miejsce
było dosyć przytłaczające, więc szybko je opuściłem.
W Moczelach
powróciłem na leśne szlaki i tak znalazłem się na szlaku zielonym – Pętli
Głusko. Dopiero tam zorientowałem się, że gałąź z początku drogi przesunęła
magnes na szprychach i licznik mi nie działa. Trzeba go było wyzerować i liczyć
dystans jakby od nowa. Droga chwilami była mocno piaszczysta, że ze 3 razy „udało
mi się” prowadzić rower, bo jechać się nie dało…. W międzyczasie zaczęło padać,
ale las był tak gęsty, że praktycznie tego nie odczułem. Jadąc zielonym
szlakiem dotarłem nad Jezioro Ostrowieckie. Tam szlak łączył się z żółtym
szlakiem pieszym. Chciałem pojechać nim dalej, ale czytałem, że ktoś już kiedyś
próbował i wzdłuż jeziora po prostu w niektórych miejscach nie da się pojechać
rowerem… Postanowiłem nie ryzykować i zawróciłem do Głuska. Plan był, aby
dotrzeć nad Jezioro Ostrowieckie i dotarłem.
Z powrotem to już
praktycznie asfalt. Powrót przez Niemieńsko i Dominikowo. W międzyczasie ulewa.
Po drodze widziałem na łące trzy ptaki, które jakby szukały pożywienia.
Wyglądały jak czaple, ale czy były czaplami… tego już się nie dowiem. Kiedy
zaczęło padać, stałem pod drzewem, które całkiem nieźle osłaniało szosę. Kiedy
po jakimś kwadransie suchych miejsc na asfalcie ubywało, postanowiłem jechać
dalej. Co za różnica czy jadę czy stoję… i tak moknę. Pompa była naprawdę
solidna, ale ustąpiła niedługo potem. Na szczęście oprócz warsztatu w sakwach
miałem również garderobę. Przebrałem się więc w suche ubrania i można było
kontynuować jazdę. W Niemieńsku był do zobaczenia jakiś zamek, więc podjechałem
bliżej. Okazał się ośrodkiem szkolno-wychowawczym, którego niestety zwiedzać
nie można. Wiele jest w Parku miejsc, gdzie kiedyś coś było, a teraz pozostały
tablice informacyjne i nic poza tym, np. „W tym miejscu w 1756r. stał młyn…”.
Nie wiem czy już lepiej byłoby nic nie napisać… Wieczór spędziłem delektując
się ciszą na pomoście.
Następnego dnia
zwiedziłem Drawno, a konkretnie pozostałości po Zamku Wedlów. Pozostały
naprawdę dwa niewielkie fragmenty ścian. Zamek upadł po najazdach Szwedów a
potem Rosjan. Szkoda, że nie zachował się żaden rysunek jak mógł wyglądać… chociaż
teren mały jak na jakąś sensowną budowlę. Po spacerze postanowiłem jeszcze
popedałować, ale tym razem po wodzie. Wynająłem rower wodny na godzinę i
popłynąłem… Po godzinie pływania byłem bardziej wykończony niż po 6 godzinach poprzedniego
dnia w siodełku. Siedzenia w rowerach wodnych się nie reguluje, więc i noga
podczas wyprostu jest po prostu zgięta. To sprawia, że zmęczyłem się po
kilkuset metrach pedałowania. Masakra jakaś. Następnym razem trzeba wziąć
kajak…
Drawieński Park
Narodowy na pewno warto odwiedzić, chociaż infrastruktura mogłaby być lepsza.
Ogólnie jednak nie wypada najgorzej. Jest gdzie jeździć i można się zmęczyć.
Czas jednak w miarę możliwości szukać nowych terenów… Ślad na mapie poniżej
może nie do końca odpowiada prawdzie, gdyż wynika to z ograniczonych możliwości
zaznaczania pozycji na Google mapie. Jednak wszystkie zaznaczone punkty były
odwiedzone i dystans też się zgadza, więc przyjmuję to jako oficjalną trasę
wycieczki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz