Ten wpis tworzony był z większym entuzjazmem
niż zwykle. Stało się tak za sprawą zrealizowanego planu. W tym sezonie
koniecznie chciałem odwiedzić Niemcy na rowerze, ale przez inne przejście
graniczne niż dotychczas. Udało się dzięki połączeniu sił transportu
samochodowego i dalej już rowerem.
W niedzielę nastąpiła pełna mobilizacja.
Pobudka o 6:00, co raczej nie jest niczym nowym, rower na bagażnik na tylnej
klapie auta i kierunek Cedynia, a konkretnie Osinów Dolny. Chciałem tam jechać
już kilkakrotnie. Kombinowałem na wiele różnych sposobów z pociągami, ponieważ
nie chciałem jechać samochodem. Bałem się zostawiać auto na parkingach w
przygranicznym Osinowie. Bałem się głównie o to, że jak wrócę, to auta już nie
będzie, bo w częściach się gdzieś rozejdzie… Jednak ceny biletów na DB
zniechęciły mnie do jazdy pociągiem. Zadecydowałem, że jadę autem i… najwyżej
wrócę rowerem do Szczecina, jak mi je rozbiorą.
Po przyjeździe do Osinowa, podczas
rozpakowywania się i przygotowywania sprzętu, o godz. 8:00 moje obawy zaczęły
się potwierdzać. Byłem jedyną osobą na parkingu i akurat do mnie jedynego
podszedł miejscowy, mówiąc „dzień dobry”. Musiałem natychmiast wszystkie
uprzedzenia jakie miałem schować do sakw i nie wiem jak, ale udało mi się to.
Wizja bezpiecznie pozostawionego auta wygrała. Odpowiedziałem „dzień dobry” i
podszedłem się przywitać z czymś w stylu „co słuchać?”. Wywiązała się krótka
rozmowa, skąd jestem i dokąd jadę itp… Uznałem, że lepiej go było poinformować,
bo przecież za 5 minut zostawiałem gościa przy moim samochodzie na parę godzin.
Po chwili podszedł jego syn i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy na pewno
dobrze robię. Czy nie lepiej zapakować rower z powrotem i szukać innego
miejsca. Kiedy w końcu zapytał o 5zł, od razu wyciągnąłem „dychę” i wiedziałem,
że to wystarczy. Przyjął banknot i powiedział, że mam się nie martwić o auto,
bo będą go pilnować. Dodał jeszcze, że mam wrócić cały z wycieczki. Nie wiem
czy naprawdę mu zależało, ale przynajmniej miałem spokój sumienia.
Po chwili od wyjazdu, przekroczyłem most
graniczny na Odrze i byłem w miejscowości Hochenwutzen. Stamtąd dosyć kręta
drogą jechałem w kierunku pierwszego musowego punktu wycieczki, czyli podnośni
statków Niederfinow. Wiele słyszałem o tej konstrukcji, ale dopiero jej widok
wgniata w ziemię. Inna rzecz, że obok obecnej budują nową… jeszcze większą.
Mieli ją skończyć rok czy dwa lata temu, ale jeszcze się bawią… Obecna i tak
będzie działała równolegle do 2025 roku. Mega konstrukcja. W wyniku różnicy
poziomów Odry, statki wpływają do specjalnej wanny, a następnie są opuszczane
windą na niższy poziom. Po chwili kontynuują trasę. Akurat trafiłem na barkę,
która była opuszczana windą. Każdy kto lubi takie rzeczy, powinien to zobaczyć.
Po kilku zachwytach, udałem się do punktu drugiego, czyli ruin klasztoru
w miejscowości Chorin. Oczywiście chciałem jechać bardziej trasą rowerową niż
wzdłuż drogi, dlatego zboczyłem gdzieś, aby drogą bardziej leśną się tam
dostać. To był błąd, bo w rezultacie dotarłem do ślepego zaułka, ale kawałkiem
wału na Odrze się przejechałem. Następnie gdzieś po zaroślach i nagle z
powrotem na szlaku. Po chwili znaki zaczęły mnie kręcić w kółko. Zobaczyłem, że
mogę się zapętlić w okolicy, więc zapytałem o drogę przygodnych tatusiów z
wózkiem. Okazało się, że miejscowość Chorin wymawia się „Korrrin”, o czym nie
wiedziałem. Tak czy inaczej, dobrze mnie pokierowali. Trafiłem z powrotem na
szlak, gdzie drogowskazy nie pozwalały się zgubić. Tyle, że drogi leśne były koszmarem.
Wszystkie wyłożone są kocimi łbami. To nie są przyjemne leśne szutrowe szlaki,
ubita ziemia czy coś w tym rodzaju. To kocie łby, przy których amortyzator o
skoku może 50mm raczej kiepsko daje radę. Cóż zrobić, wreszcie się skończyło i
dojechałem do klasztoru. Wejście kosztowało 3 Euro, z czego nie skorzystałem.
Objechałem klasztor dookoła i w sumie widziałem wszystko w środku. Można wejść
do niektórych wnęk, skąd widać olbrzymi trawiasty teren i właściwie nic poza
tym tam nie ma. Teren spory, budowla olbrzymia, ale wyposażenie mizerne… może
jak na mnichów przystało…
Aby zamknąć pętlę, kierowałem się na
wschód do miejscowości Lunow. W międzyczasie jednak w Pehlitz podjechałem do
tablicy informacyjnej z mapą w centrum wioski, żeby sprawdzić swoje położenie.
Jadąc dalej słyszałem kliknięcie co jeden obrót koła. W miejscowości Parstein
klikanie doskwierało już bardzo. Myślałem, że to żwir wcisnął się w bieżnik,
więc zatrzymałem się, żeby go wyciągnąć. Okazało się, że to nie żwir a…
pinezka. W tym momencie czar prysł… Po chwili powietrze z przodu uciekło
całkowicie. Nie było rady, trzeba było robić koło. Wyjąłem więc dwie dętki,
kombinerki, 12 kluczy i po jakiś 10 minutach mogło być po sprawie, bo
nienapompowane koło założyłem z powrotem na miejsce. Problem w tym, że do tej
pory miałem wentyle rowerowe, a teraz założyłem dętkę z samochodowym. Oczywiście
miałem przejściówki na wszystkie rodzaje wentyli, nawet presta, ale coś nie
działało. Nie wiem czy to wentyl, przejściówka czy pompka. Podejrzewam, że pompka.
Coś jednak nie grało i cały czas miałem flaka. Postanowiłem szukać pomocy w
okolicznych gospodarstwach. W pierwszym, do którego zapukałem spotkałem…
Rodaków. Polacy z okolic Dolnego Śląska mieszkający w wiosce na stałe,
poratowali mnie kompresorem. Koło było gotowe do drogi w 15 sekund. Dowiedziałem
się przy okazji, że dzień, w którym jeździłem po okolicy był ostatnim dniem
przed zamknięciem mostu na Odrze. Teraz będą go remontować, przez co ruch na
przygranicznych straganach w ciągu następnych 2 miesięcy może się zmniejszyć.
Owi Polacy akurat jechali zatankować do kraju, więc 5 minut później i już bym
ich nie zastał. Kolejna nauczka na przyszłość – brać porządną pompkę do wentyli
samochodowych, bo już tylko takie mam w kołach. Są po prostu praktyczniejsze,
więc wymieniłem i drugą dętkę, aby wszędzie mieć jednakowe.
Potem po drodze było Lunow, nieco
przystrojone, bo chyba niedawno obchodziło swoje 750 urodziny i kwintesencja
wycieczki, czyli droga do granicy wzdłuż Odry po wale przeciwpowodziowym. Tyle,
że wał specjalnie ku temu przygotowany. Na szczycie wału ścieżka rowerowa,
oczywiście asfaltowa. Bajka. Po przekroczeniu granicy i dotarciu z powrotem do
Polski, musiałem zaliczyć punkt wycieczki nr 3. Był nim najdalej wysunięty na
zachód punkt Polski. Zdobi go solidny głaz, który o tym informuje. Podobnie jak
w Szwecji udało mi się osiągnąć najdalej wysunięty punkt na Południe, teraz w
kraju zdobyłem Zachód. To zaledwie 1,5 kilometra od Osinowa w kierunku Starego
Kostrzynka. Nic wielkiego, żadnej pompy tam nie ma, ale jest jakaś satysfakcja,
że geograficznie dalej na Zachód w tym kraju się już nie da.
Po chwili nastąpił powrót do samochodu,
który stał nietknięty na swoim miejscu. Opłacało się jednak zainwestować 10zł.
Przemiłych ludzi z rana już nie spotkałem, czego specjalnie nie żałuję.
Zapakowałem tylko rower i wyruszyłem z powrotem do domu. Po drodze minąłem
jeszcze górę Czcibora, na którą jednak nie miałem już siły się wspinać.
Wycieczka zajęła 5h i zeszło na nią nieco ponad 60km. Fajna pętla po niezwykle
urokliwych terenach. Jak zwykle… Polecam!!!
Na koniec ślad dzięki uprzejmości Google Maps...