

Po drodze tak kompletnie nic się
nie działo, że szkoda było wyciągać aparat. Poza tym pogoda była tak
przygnębiająca, że kilka razy po drodze zastanawiałem się, czy chce mi się
dalej jechać. Jednak systematycznie byłem coraz dalej, więc tym głupiej było
zawracać. Brak słońca i niekończący się dystans sprawił, że dojazd do Gramzow
zajął mi 3 godziny!!! Aż sam się zdziwiłem, a to tylko 47km. O tym jaki to
spory kawałek drogi świadczył fakt przecięcia autostrady na Berlin biegnącej od
Kołbaskowa. Od tego momentu dzieliło mnie od celu jeszcze jakieś 15km.
W samym Gramzow było już nieco
lepiej. Słońce się pojawiło i od razu jazda stała się inna. Na wjeździe
postanowiłem podjechać bliżej do muzeum kolejki wąskotorowej. Najlepszy jest
fakt, że drogowskazy do muzeum znajdują się wszędzie w miasteczku, a do ruin
klasztoru nie prowadzi ani jeden znak. Była informacja po drodze, że jakiś
zabytek jest, ale bez szczegółów. Do środka muzeum nie wchodziłem. Raz, że nie lubię
wąskotorówek, a poza tym wszystko stało na zewnątrz. W końcu to nic innego jak dworzec,
tylko nieużywany. Wszystkie eksponaty na wyciągnięcie ręki. Przechodząc przez
bramę może i można coś zobaczyć z bliska, ale jak kogoś naprawdę to kręci. Ja
kręciłem korbą dalej w poszukiwaniu ruin klasztoru.




Na
skwerku wokół klasztoru zrobiłem sobie krótki postój w celu uzupełnienia
kalorii i szybko postanowiłem wracać. Miałem już za sobą 50km. Kolejne 50 było
przede mną, w dodatku częściowo po nieznanych terenach. Z
powrotem postanowiłem jechać przez Penkun, co może i było dobrą decyzją. Po
drodze natrafiłem na tak przeraźliwie rozległy podjazd, że nie byłem pewien czy
zdołam pokonać go rowerem czy raczej na piechotę z rowerem… Udało się, ale
znowu musiałem się zatrzymać i odpocząć. Na liczniku pojawiało się 70km, a ja
byłem wykończony duchotą tego dnia. Okazało się, że wziąłem ze sobą za mało
wody i robiło się nieciekawie. Na szczęście od Penkun znałem już drogę, więc
łatwiej było mi się poruszać wiedząc, gdzie aktualnie się znajduję. Potem tylko
Krackow, Grambow i granica. W Grambow był jeszcze jakiś festyn, ale nie
chciałem udawać lokalnej społeczności i nie skorzystałem z opcji wkręcenia się
na darmowe piwo. I tak jechałem po chwili autem, więc po co sobie robić smak…
Szczęśliwie dotarłem do granicy, po czym mogłem odnotować kolejną setkę w tym
sezonie… Tym razem jednak mam nadzieję dotrzymać postanowienia. Koniec z
setkami, a już na pewno przy dużej wilgotności i zapasie wody nie przekraczającej
1 bidonu. Poniższa mapa nie oddaje całego dystansu, ale nie bierze pod uwagę
kilku dodatkowych kilometrów, które zrobiłem w samym Gramzow szukając ruin
klasztoru…
Na koniec ślad dzięki uprzejmości
Google Maps…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz