Dnia pewnego pięknego,
kiedy wreszcie taki nastał, a na pewno była to sobota spoglądałem na mapę
najbliższego nam wschodniego landu Niemiec, szukając miejsca w którym jeszcze
nie zawitałem na rowerze. Coraz ciężej o takie miejsce, chociaż jeszcze jest
ich kilka. Tyle, że nie chodzi aby było to coś zwykłego, a coś co na długo
będzie zapamiętane. Oglądając dokładnie mapę, w oczy rzucił mi się mały mostek
nad jakąś sadzawką. Poczułem, że koniecznie muszę zbadać ów mostek. Mostek jak
to mostek, ktoś go kiedyś zbudował po coś. Jednak to był ten punkt zaczepienia.
Zwykły, mały mostek nad nic nie znaczącą rzeczką. Cel zatem obrany. Pora było
wyruszać. Kierunek… Marienthal.
Fajnie, że zaczęło się
od mostka. Tyle, że co było potem zupełnie się nie spodziewałem. Chyba muszę
studiować uważniej swoje trasy przed wyjazdem, bo inaczej wiele ciekawych może
mi umknąć. Z drugiej strony jak o nich nie wiem, odkrywam je po drodze i jeszcze
bardziej się tym jaram. Jeszcze z innej… nikt nie pisze o morzu ekranów
akustycznych czy ciekawym zabytkowym kościółku, bo nie jest to atrakcja dla
autorów przewodników. Dla mnie natomiast – amatora odwiedzania pipidówek i
najmniej ciekawych wiosek po drodze – jak najbardziej tak.

Plan był prosty. Do
Lubieszyna samochodem z rowerem na pace. Potem już na dwóch kołach. Jechałem
tamtędy już wcześniej, więc droga nie robiła wrażenia. Wiedziałem tylko, że
gdzieś muszę skręcić w lewo… i skręciłem. Jednak nawet na mapie ta droga nie
była aż tak mało znacząca i gruntowa. Kiedy zaczęło się za bardzo kurzyć,
zawróciłem z powrotem do głównej. Następny skręt w lewo okazał się trafiony. Po
lewej pole, po prawej też. Po środku wąski asfalt aż po horyzont. I tak przez
kilka kilometrów. W czasie jazdy zdołał minąć mnie tylko motocyklista. I
dobrze, wąsko tam było. Po niedługim czasie od właściwego skrętu w lewo
dojechałem do Marienthal, czyli w sumie celu wycieczki. Zatrzymałem się na
mostku, ale do dziś nie jestem pewien czy to był ten mostek, który widziałem na
mapie… chyba nie! Nieistotne. Było Marienthal i był mostek.
 |
Mauzoleum Marienthal
Ponieważ powrót tą samą drogą jak zwykle nie wchodził w grę, jechałem
dalej licząc na ciekawą pętlę. Wjechałem do wioski i zobaczyłem plakat,
informujący że w Marienthal jest mauzoleum. To słowo kojarzy mi się tylko z
Leninem, więc apetyty wzrastały. Pojechałem za drogowskazem do małego, aczkolwiek
ponurego parku, gdzie poza kilkoma starymi latarniami i grobami nie było nic.
Był za to przygnębiający klimat i mały budynek. To właśnie to mauzoleum.
Postanowiłem wejść do środka, chociaż rozglądałem się kilka razy przy każdym
kroku. Wewnątrz jednak nie było ciała w szklanej skrzyni. Lenina też nie było.
Mauzoleum okazało się zwykłą kapliczką z kilkoma ławkami, małym ołtarzem i organami.
Nie powiem, że się wyluzowałem, dlatego też szybko opuściłem to miejsce,
kierując się wzdłuż głównej drogi w nadal nie do końca znanym sobie kierunku.

Może i na zdjęciach nie wygląda to nieprzyjaźnie, ale na miejscu naprawdę było dosyć grobowo. Brakowało tylko niewidzialnego organisty i tajemnych głosów chóru, śpiewających jakieś piesni religijne. Jak wspomniałem, udałem się w nieznanym sobie bliżej kierunku, byle z dala od tego miejsca. Przeświadczenie pozostało jedno. Muszę je komuś pokazać, bo warto. Sam już tam nie pojadę, ale komuś mogę je przedstawić. Kto chętny? Zapisywać się...!
Przy okazji spojrzałem na mapę i zobaczyłem, że jeśli dojadę do głównej drogi, niewiele dzieli mnie od Pasewalku, który można odwiedzić. Coś jednak po drodze wydłużyło moją wycieczkę... cdn...
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz