Zastanawiałem się ostatnio, jak bardzo
przeciągnie się jeszcze start nowego sezonu. Albo pada, albo mrozi… albo pada…
wspomniałem już, że pada…? Nieporozumienie jakieś. Jak tylko jest chwila
przerwy między kolejnymi opadami, korzystam z roweru w towarzystwie córki,
która niedawno przekonała się, że na dwóch kołach też da się jeździć… już nie tylko
na czterech. Tak więc skromnie kręcę kilka kilometrów raz na kilka dni tu i
ówdzie, ale żeby w swoim stylu, to nie mogę powiedzieć. Dlatego też tym razem
sięgam do wpisu archiwalnego. Niby każdy jest już archiwalny, ale żeby ten nie
był historyczny, trzeba go umieścić dość szybko. Choć trochę czasu od tej
wycieczki już minęło.
|
Gdzieś na wydmach... |
Wycieczka była
szczególna, bo pierwszy raz pojechałem gdzieś dalej nie do końca sam. Poznałem bowiem
człowieka, który robi dystanse podobne do moich, jak ma czas i zawsze ma chęć
pojeździć na rowerze (jak ja) i nie zostaje w tyle, ani nie rwie do przodu,
czyli jest w sam raz. Poznałem Radka, który nie marudzi, nie wybrzydza i
właściwie każda propozycja wyjazdu jest dla niego w porządku. Byle gdzieś
pojechać…
Tego pamiętnego dnia, a było to w moje
urodziny, postanowiłem odwiedzić Peenemünde na Uznamie. Dobrze się składało, bo
i Radek miał czas, żeby mi potowarzyszyć. Plan był prosty: 5:40 pociąg do Świnoujścia,
potem rowerami do miejsca docelowego i z powrotem na dworzec. Pociągiem do domu
i koniec wycieczki.
Kiedy
mocno ziewając spotkaliśmy się na dworcu, jakiś nieznany nam rowerzysta
próbował się dołączyć. Ponieważ nie chcieliśmy za żadną cenę powiększać składu,
daliśmy mu do zrozumienia, że dystans, który mamy zamiar pokonać może być zbyt
duży dla niewprawionych. Na szczęście sam stwierdził, że nie da rady. Prawda
była taka, że tego dnia pękło jakieś 115km, więc za bardzo nie
przejaskrawiliśmy sytuacji. Dojechaliśmy pociągiem do Świnoujścia,
przeprawiliśmy się promem i ruszyliśmy w kierunku Ahlbecku. Potem dalej wzdłuż
plaży, trasą rowerową po wydmach. Fantastyczna sprawa. Rano było jeszcze trochę
zimno, ale na popołudnie droga byłaby w sam raz. Można podziwiać co chwilę
ciekawe widoki morza, a i słońce nie przeszkadzało, bo jechałoby się głównie
przez las. Tyle, że Radek, podobnie jak i ja nie lubi wracać tą samą drogą,
więc z powrotem dokładnie tak samo już nie jechaliśmy. Mijaliśmy kolejne wioski
po drodze, zastanawiając się, czy doczyścimy rowery po powrocie. Jadąc cały
czas lasami i po wydmach, podbijaliśmy za sobą tumany kurzu, który osadzał się
także na całej powierzchni ramy i napędu. Sakwy miałem tak zakurzone, że mogłem
dołożyć oprócz znaczka Crosso, jeszcze kilka innych napisów… palcem.
|
Miejsce ustanowienia nowego rekordu... 65km/h |
Wreszcie, po ponad
50km jazdy od dworca w Świnoujściu, dotarliśmy na miejsce. Tyloma różnymi
drogami (w sensie rodzaju nawierzchni) dawno nie jechałem. Jednak w
międzyczasie zdołałem ustanowić nowy życiowy rekord prędkości. Gdzieś na
trasie, w lesie natrafiliśmy na zjazd po ścieżce z kostki brukowej. Tuż obok
stał znak informujący, że nachylenie wynosi 16%. Faktycznie tak było. Bardzo
stromo. Dlatego też ostrożnie, bez chęci przekraczania barier dźwięku i bez
pedałowania ruszyłem w dół. W pewnym momencie zacząłem hamować, bo i zaczynałem
tracić panowanie nad rowerem. Kilka minut później zobaczyłem na liczniku
maksymalną tego dnia prędkość… 65km/h. Co by było, gdybym nastawiał się na
rekord? Co by było, gdybym nie hamował? Tego już się nie dowiemy. I dobrze!
|
Peenemunde |
|
Peenemunde |
Peenemünde to małe miasteczko, które
właściwie nie oferuje nic poza kilkoma atrakcjami na samym wybrzeżu. Zastaliśmy
tam muzeum rakiet, gdzie w czasie II wojny światowej mieścił się niemiecki
ośrodek badań nad nowymi broniami III Rzeszy. Do środka nie wchodziliśmy, bo
nie było na to czasu. Pojechaliśmy za to obejrzeć (też tylko z zewnątrz)
radziecki okręt podwodny, sygnowany jako U-461. Podobno to największy okręt
tego typu do zwiedzania na świecie. I my go widzieliśmy… chociaż tylko z
zewnątrz. Kilka zdjęć, chwila odpoczynku i powrót. Chcieliśmy złapać pociąg po
południu, żeby nie wiadomo o której nie wracać do domu.
W drodze powrotnej, w
miejscowości uzdrowiskowej Zinnowitz zatrzymaliśmy się na urodzinowe piwo. Nie,
nie to zakupione gdzieś w ogródku pod parasolem. Miałem ze sobą puszeczki, więc
podzieliliśmy się po jednym i omawiając tematy bieżące studiowaliśmy przy
okazji mapki turystyczne, które – a jakże – zabraliśmy ze sobą. Darmowe były…
Zrobiliśmy jeszcze kilka fotek miejsc istotnych, po czym
skierowaliśmy się na posiłek w postaci włoskiego żarcia i następnie na dworzec
w Świnoujściu. O mały włos nie zmieścilibyśmy się do pociągu. Przed nami na
peronie znalazła się grupa (kolarzy), którzy całą drogę zachwycali się, że
zrobili tego dnia 200km… przez 10 godzin. Radek śmiało stwierdził, że to żaden
wyczyn, a właściwie że my nie mieliśmy się czego wstydzić. Zrobiliśmy bowiem
lekko ponad 100km w ciągu 5 godzin. Wyszło w sumie na to samo, a po głębszej
analizie tematu stwierdziliśmy, że jak na rowery szosowe i trasę po asfalcie,
chłopaki nie dokonali tego dnia niczego wielkiego. Następnie rozpoczął się mały
zjazd formy i godzenie się z faktem, że to już koniec wycieczki. Jadąc
pociągiem, zastanawialiśmy się nawet nad pracą dróżnika kolejowego… tak nam się
nudziło. Jednak podróż zeszła głównie na rozmowach o wszystkim i niczym z
dodatkową porcją śmiechu, kwitującą poszczególne wywody.
|
Tak wyglądała nasza trasa w 80%... |
|
Któryś południk mijaliśmy... |
Ogólnie rzecz biorąc,
bardzo udany prezent urodzinowy sobie sprawiłem. Przyczynił się do tego mój
nowy towarzysz wycieczek (może i kiedyś wypraw) – Radek. Dzięki stary!
Do następnego!
Na koniec jak zwykle ślad trasy dzięki uprzejmości Google Maps... i oczywiście nie do końca tak jak było, ale poglądowo :)
|
Nasza trasa wg. Google Maps... |